Jezioro Biwa

Dzisiaj gościnnie Robert i jego wycieczka wzdłuż kanału do jeziora Biwa.

Spacerując wczoraj Ścieżką Filozofów od świątyni Ginkaku-ji podziwialiśmy kanał, wzdłuż którego jest ona poprowadzona. Kanał jak kanał niby, ot taka atrakcja dla spacerowiczów, niemniej jednak na pierwszy rzut oka widać, że raczej nie po to kanał zbudowano, żeby sobie profesor Nishida Kitaro mógł medytować a i akwedukt na końcu ścieżki nie dla urody konstrukcji powstał. Dlatego też gdy dotarliśmy do owego akweduktu wdrapaliśmy się na górę i poszliśmy dalej śladem jego biegu. Akwedukt doprowadził nas do instalacji przypominającej osadnik oczyszczalni oraz dwóch wielkich rur skierowanych do miasta, dalej do nieużywanego torowiska wyraźnie służącego kiedyś do zwożenia łodzi płynących kanałem w dół do Kioto (bo kanał jest kilkanaście metrów wyżej) oraz do kilku jeszcze industrialnych zabudowań „pachnących” XIX-tym wiekiem i takoż kojarzącego się wylotu tunelu, w którym dalsza cześć kanału znikała. Ta zagadka wymagała rozpracowania, także oczywiście uparłem się iść dalej i chwilę później natrafiliśmy na tablicę wprowadzającą nas w historię kanału pomiędzy jeziorem Biwa a Kioto. Ponieważ zaś tablica dodatkowo wyraźnie pokazywała szlak wycieczkowy prowadzący aż do jeziora… no po prostu trzeba było podjąć wyzwanie!

Najpierw jednak o historii: Kioto dumnie noszące miano imperialnej stolicy Japonii od 794-go roku utraciło je w roku 1868, gdy cesarz Mutsuhito przeniósł stolicę do Edo (zmieniając mu przy okazji nazwę na Tokio). Wraz z przeniesieniem stolicy Kioto popadło w zapomnienie i biedę. W mieście nie było przemysłu, handel i rzemiosło uciekły, pozostało tylko słabe rolnictwo cierpiące z powodu między innymi okresowych braków wody. Wydawało się, że Kioto na zawsze pozostanie tylko cieniem niegdysiejszej metropolii. Wtedy jednak na scenę dziejową wkroczył młody inżynier Tanabe Sakuro, zaiste prawdziwy bohater wieku przemysłu i technologii, który jak mawiają Anglosasi „single-handedly” (dosłownie: pan Tanabe stracił władzę w prawej ręce na praktykach studenckich) dokonał tego, co inni uważali za nie możliwe: zaprojektował i pokierował budową kanału, który dostarczył do Kioto wodę z odległego i położonego za górami jeziora Biwa. Ponoć pomysł zbudowania tego kanału był przez poprzednie 700 lat wielokrotnie podnoszony i odrzucany jako niewykonalny ze względu na te góry właśnie. Pan Tanabe wykoncypował jednak, że da się przedsięwzięcie przeprowadzić budując trzy tunele pod największymi masywami po drodze. Ale to nie wszystko – pan Tanabe zaprojektował kanał tak, że poza dostarczeniem wody dostarczał on też energii elektrycznej miastu oraz pozwalał na transport towarowy z Otsu (miasta portu nad jeziorem Biwa). Dla dopełnienia chwały pana Tanabe dodam jeszcze tylko, że gdy rozpoczynał on prace nad kanałem w roku 1885 w Japonii w zasadzie nie było inżynierów budownictwa lądowego także musiał dodatkowo sam przeszkolić całą swoją kadrę, a miał wtedy lat 24 i właśnie skończył studia! Do tego projekt kanału zakładał pierwszą w Japonii elektrownię wodną, pierwsze użycie dynamitu w pracach inżynieryjnych, etc. etc. Swoją drogą decyzja powierzenia takiego zadania w tak tradycyjnym kraju jak Japonia takiemu młokosowi musiała być nielichym wydarzeniem… No, ale dość o panu Tanabe i historii – zainteresowanych większą ilością szczegółów odsyłam do artykułu pana Alana J. Wirena “Water of Life”. Najważniejsze, że kanał zbudowano, miasto dosłownie uratowano od ruiny a prace wykonane w XIX-tym wieku do dziś zapewniają miastu wodę pitną. Na zdjęciu poniżej fontanna będąca częścią instalacjo kanału w okolicy wejścia do muzeum (o którym niżej).

Dygresja: po przeczytaniu powyższego już można się domyśleć co robi XIX-wieczna konstrukcja akweduktu o ewidentnie europejskiej proweniencji pośród świątyń Kioto. Pan Tanabe co prawda studiował w Tokio, ale uczył się u Henrego Dyera. Skoro bowiem w Japonii nie było inżynierów wykładowców importowano, i to możliwie najlepszych bo przecież XIX-ty wiek technologicznie należał do Wiktoriańskich mistrzów inżynierii wszelakiej.

Pomyślałem, że wycieczkę najlepiej zacząć w Kioto we wspomnianym Muzeum Kanału i był to pomysł dobry, bo choć (z małymi wyjątkami) wszystko w nim opisane jest tylko robaczkowo to jednak wystawa jest ciekawa i w zasadzie opowiada się sama bez konieczności czytania opisów. Szczególnie interesujące są makiety: części miasta wraz z kanałem tak, jak wyglądało w momencie jego ukończenia; przewłoki dla łodzi towarowych; tramwaju, jaki dzięki elektrowni można było w Kioto uruchomić itp. Poza tym są też pieczątki :-). Dodatkowo zaś miła starsza pani z kantorka muzealnego władająca bardzo przyzwoitym angielskim wyposażyła mnie w mapę trasy wycieczkowej. Co prawda mapę japońską, ale miała świetne zdjęcia z informacją jak iść żeby się nie zgubić tam, gdzie łatwo się zgubić. Dzień wcześniej próbowałem ustalić, jakiej długości spacer mnie czeka, ale tego jak raz żaden przewodnik w sieci nie zdradzał, a w zasadzie należałoby napisać, że żaden w ogóle tej trasy nie opisywał lub co najwyżej wspominał jednym zdaniem. Wikipedia też nie pomogła – nawet nie podaje długości kanału… A że z estymacji z różnych przypadkowych mapek wychodziło coś pomiędzy 7 a 15km sprawa była poważna. I tu też ostatecznie pani okazała się nieoceniona, bo po prostu wiedziała: 8km. Zapytała, czy zamierzam iść teraz (może dlatego, że zanosiło się na deszcz, a może dlatego, że zwątpiła w grubego gajdżina :-)), a dowiedziawszy się że tak pożegnała mnie wesołym „take care”. Poniżej zdjęcie muzealnej makiety miasta a dalej pozostałości torowiska po przewłoce (widocznej też na makiecie).

Trasa zaczęła się, jako się już wspomniało tam, gdzie wczoraj ją zakończyliśmy, czyli u wlotu, a w zasadzie wylotu ostatniego tunelu na trasie kanału (zdjęcie w poprzednim poście). Z mapy wycieczki wynikało, że trzeba obejść górę chodnikiem wzdłuż dwupasmówki Kioto-Otsu.  

Byłem uparty bo zależało mi na łażeniu ścieżkami pieszymi wśród przyrody a nie wzdłuż asfaltu ale upór jak się okazuje w Japonii nie popłaca. Poza tym że straciłem godzinę i nadłożyłem ze 2-3km oraz dwa razy wywindowałem swoje 105kg ze 100m w górę następnie ściągając w dół nic nie ugrałem. Nawet to, że grzecznie poprosiłem lisie bóstwo o opiekę (kapliczka stała na początku drugiego ze wspomnianych „ślepych” podejść) nie pomogło. Może dlatego, że mi się te liski bardziej z lisim demonem a nie z miłym Inari kojarzą, za czem nic dziwnego że mnie na manowce prowadzają…

Nauczony zatem pokory zacząłem doceniać wrażenia oferowane przez okolice asfaltu i już sprawnie pomaszerowałem zgodnie z mapą. Od razu „asfalt” nagrodził mnie ciekawym widokiem – przy jednej z kapliczek z kamykiem w fartuszku, jakich wiele się tu widuje, tych powiązanych ze wspominaną tu wcześniej legendą Jizo, zauważyłem coś, co jak mniemam było ofiarą: puszkę kawy Black popularnej tu marki Boss. Puszka wyglądała na świeżo postawioną, a ten komu ją ofiarowano najwyraźniej jeszcze po nią nie sięgnął, bo była zamknięta.

Przemaszerowawszy przez jakieś nieduże miasteczko skierowałem się zgodnie z mapką pod górę i wróciłem do trasy nad kanałem. Bez większych problemów odnalazłem wlot tunelu wraz z towarzyszącymi mu instalacjami.

Ten kawałek kanału jest króciutki i zaraz ponownie ukrywa się we wnętrznościach kolejnej góry. Niemniej jak widać powyżej poza wejściami do tuneli jest do podziwiania kawałek instalacji filtrującej wodę oraz, tadam! pierwszy w Japonii most ze zbrojonego betonu. No dobra, nie robi może aż takiego wrażenia (tak, to ta kładeczka, trzecie zdjęcie) ale jednak!

W tym miejscu prawie ominęła mnie jedna atrakcja, bo też na wspomnianej tablicy choć uwzględniono ważne przedsięwzięcie inżynieryjne w postaci mostu to nie zaznaczono w ogóle tego… czegoś?

Otoczone zardzewiałą siatką w której ktoś wyrwał dziurę (a to nie jest typowy widok w Japonii…) wielkości człowieka, właściwie nie oznaczone (poza “herbem” i zatartymi cieniami chyba małp nad wejściem) owo coś skojarzyło mi się z wejściem do bunkra albo czymś podobnym. W rzeczywistości jest to pewnie wejście do jakiejś mniej mrocznej instalacji, ale klimat, proszę was, posiada.

A tu jeszcze widok od strony kanału na miasto oraz wylot drugiego tunelu z bliska.

Drugi tunel jest stosunkowo krótki więc sprawnie doczłapałem do jego wlotu.

Ponieważ zaś z mapy wynikało, że to jedna trzecia drogi stanąłem na popas w “popasiarni” tam przygotowanej a wyposażonej w ławeczki, toaletę i mały ale szumiący przyjemnie wodospadzik. Tu dodam od razu, że jako profesjonalny fum przebiegacz gór i kanałów byłem do wyprawy przygotowany znakomicie, bowiem poza taktycznymi butami i plecakiem, BDU, skarpetami trekkingowymi, sharkskinową wiatrówką itp. miałem też ze sobą czekoladę, dwa onigiri z czymś w majonezie (majonez ma prosty znaczek, to i łatwo rozpoznać) oraz w kolejności użycia puszeczki Kirin Lager, Premium Yebisu i Asahi Super “Dry”. Poniżej ja, onigiri i Kirin Lager (nie, picie piwa w przestrzeni publicznej nie jest legalne również w Japonii, a zdjęcie nie może być dowodem przeciwko mnie bo wyraźnie widać, że puszka jest zamknięta!).  BTW – tu nie ma 330ml, te małe (a w zasadzie te średnie, bo są też po… 135ml!) mają po 350ml. Mała rzecz, a cieszy.

Zdjęcie z samowyzwalacza przy słabej pogodzie, ale winno emanować zadowoleniem i tak.

Pokrzepiony ruszyłem dalej wzdłuż wody, gdzie zaintrygowała mnie kolejna z wesołych japońskich tabliczek. Tylko że tu jak widać pan wąż wcale nie jest uśmiechnięty, co musi oznaczać coś bardzo poważnego, bo w Japonii nawet psia kupa się na piktogramie uśmiecha. Dlatego też ostrożnie stawiając kroki wypatrywałem pana węża.

Ale nie wypatrzyłem, za to wypatrzyłem kota w pudełku.

A w zasadzie tabliczkę z kotem w pudełku. Ten, co ciekawe, też się nie uśmiechał. Ponieważ zaś tabliczek było dużo w końcu się przy jednej zatrzymałem żeby zrobić powyższe zdjęcie. I wtedy natychmiast wyszedł do mnie z krzaczorów pan kot (który niestety nie wyszedł na zdjęciu więc musicie go sobie wyobrazić), usiadł przede mną i na mnie namruczał. Powiedziałem mu w kilku językach, że nie mam nic do jedzenia i jak mi z tego powodu przykro, ale i tak towarzyszył mi mrucząc przez następne 100 metrów pomrukując sobie do rytmu aż się w końcu znudził i zaczął myć łapę tak, jakby nigdy za mną nie szedł… Nawet był trochę podobny do tego w pudełku z obrazka… Warto zapamiętać: na spacer w Japonii zabieramy kocie chrupki, inaczej dochodzi do niezręcznych sytuacji! A miejscowych karmiących takie koty parkowe widzieliśmy nie raz.

A kanał wiódł w przód i w przód…

Aż się skończył, a raczej zatunelił ponownie.

A ja poszedłem dalej jego śladem natrafiając na ciekawe punkty widokowe…

… oraz dostojnego… DZIKA?

Dzik nie był zdziwiony moją obecnością nawet odrobinę tak, jak ja jego. No ale on tu najwyraźniej mieszka od dawna, a ja jestem tu nowy. Co ciekawe dwóch miejscowych panów Japończyków też raczej zwróciło uwagę na mnie a na dzika wcale… A oni byli po tej samej stronie kanału co dzik, który dodajmy chodził sobie tam i sam ścieżką ograniczoną z jednej strony przez widoczną wyżej barierkę kanału, z drugiej przez żywopłot (również widoczny) a z obu końców przez takie jakby kawałki siatki w ramkach. Postanowiłem udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku i skupiłem się na podziwianiu instalacji wodnych na kanale.

Kanał znów uciekł pod górę a mnie trasa wycieczki kierowała powoli na najdłuższe i najbardziej strome podejście wyprawy. Około 100m w górę na dystansie 600m – nic specjalnego dla miłośników spacerów w górach, nawet ja dałem radę. Ale najpierw fragmenty urokliwego miasteczka. Niesamowicie wygląda przydomowe poletko ryżu.

Samo podejście było wyczerpujące, ale tylko trochę malownicze. Były poletka ryżu, bambusowe gaiki i kawałek instalacji kanału (który jest w tunelu pod spodem) aktualnie w remoncie. Niestety najwyższy punkt trasy (ostatnie zdjęcie) nie robi wrażenia nawet mimo satysfakcji, że się tam w ogóle wlazło.

Ot taka droga, która dalej wiodła już tylko w dół do Otsu i muszę przyznać, że bardzo przypominała polską drogę gdzieś na prowincji w jakichś niewielkich górach. Widoki podobne (z dokładnością do tego, że u nas las nie jest przetykany bambusem) i śmieci w lesie przy drodze też leżą (choć telewizorów i klimatyzatorów u nas nie widziałem, raczej eternit). No i przy drogach raczej krzyże niż chramiki tak jak ten, w którym można było poprosić o dalszą ciekawą wycieczkę (co też oczywiście zrobiłem).

W Otsu na początek przywitała mnie świątynia. Jak się okazało zupełnie przypadkiem jest to jedna z czterech największych w Japonii świątyń buddyjskich, a nazywa się Mii-dera. Ogromną zaletą tej konkretnie było to, że nikogo w niej w zasadzie nie było, dzięki czemu przyjemnie się zwiedzało. Po świątyniach w Kioto czy Tokio zaskakująca wręcz odmiana. Nawet czerpaczki do mycia rąk i twarzy były z bambusa a nie z plastiku jak w innych dotychczas przez nas odwiedzonych świątyniach co chyba wskazuje na to, że tam generalnie ruch turystyczny jest znacznie mniejszy. Dziwne o tyle, że to faktycznie ogromny kompleks z 40-toma zabudowaniami położony na sporym terenie. Ale że było pod górkę a mnie w sumie świątynie aż tak nie interesują to obejrzałem tylko to co na zdjęciu a resztę wiem z Wikipedii i dużej tablicy informacyjnej przed wejściem (tylko po japońsku ale były obrazki)…

Bo najważniejszy wciąż był kanał, a ów właśnie zaraz obok świątyni wpada do pierwszego tunelu.

A zaraz obok tuż przed samym jeziorem są śluzy, mostki i inne części malowniczej infrastruktury kanału.

Zanim kanał dotrze do jeziora przejeżdża nad nim tramwajo-pociąg zupełnie jak z anime. Trafiłem w świetne miejsce do trainspottingu tej akurat linii więc rozsiadłem się z drugim nigirem i puszeczką Premium Yebisu i obserwowałem. Oto (tadam!) skład EMU serii 700 na linii Ishiyama Sakamoto należacej do Keihan Electric Railway na stacji Miidera.

I jeszcze w ruchu ze szlabanami i w ogóle…

Na koniec jeszcze widok z ostatniego (a w zasadzie pierwszego) mostu nad kanałem na ów kanał w stronę gór i Kioto.

Stąd już tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło mnie od jeziora Biwa. I tu znowu trochę wiedzy encyklopedycznej: otóż jest to jedno z najstarszych jezior na świecie, a gdzieś czytałem że nawet w ogóle najstarsze. Pochodzenia tektonicznego, a nawet ponoć powstało w tym samym wielkim trzęsieniu ziemi co góra Fuji. No ale w przewodnikach japońskich z dowolnego miejsca w Japonii zawsze mam wrażenie jest informacja, że albo stamtąd Fuji widać albo coś innego ma dane miejsce z nią wspólnego… Do kompletu dzięki swojej plus/minus 4-ro-miliono-letniej historii jest zamieszkiwane przez kilkadziesiąt endemicznych żyjątek, oraz niewątpliwie jest to największe słodkowodne jezioro Japonii. I faktycznie wrażenie robi ogromne mimo, że ja w zasadzie tylko na samym końcu węższego końca owego zbiornika stanąłem. Ponoć jezioro występuje w wielu utworach klasycznej poezji Japońskiej – nie dziwię się. Poniżej panoramka kawałka nabrzeża, tam z lewej zaraz zaczyna się kanał.

Skoro już dotarłem nad jezioro to mimo mżawki i wiatru postanowiłem się nim nacieszyć. Ruszyłem w kierunku eleganckiej części nabrzeża i tam moje wcześniejsze prośby zostały wysłuchane, bo akurat trafiłem na moment, w którym wycieczkowy parowiec o nazwie Michigan dopływał do portu. Co prawda luksusowy parowiec z wielkim łopatkowym kołem z tyłu poruszający się w oprawie dixielandu (na pokładzie chyba była orkiestra) to nie zupełnie to, czego się spodziewałem na największym japońskim jeziorze ale widok był i tak wspaniały. Szczególnie, że z zewnątrz i przez okna przynajmniej wygląda na zbudowany z dużą dbałością o szczegóły i bez chodzenia na skróty – wszędzie drewno, piękna iluminacja, bogato i “z epoki” wyglądające sale restauracyjne wewnątrz.

Rejs parowcem kosztuje mniej więcej 2200-3200 JPY – może następnym razem się wybierzemy… Poniżej jeszcze widok na terminal od strony nabrzeża.

Zachwycony przygodami i całą wycieczką udałem się kawałek dalej na nabrzeże gdzie rozstałem się z trzecią puszką piwa (Asahi Super Dry) i czekoladą (nigiri się już skończyły) i pomedytowałem zapatrzony w bezkres wielkiej wody. Jakieś 20 minut później znudziłem się chyba jezioru bo przegoniło mnie coraz silniejszą bryzą i coraz silniejszym deszczem. Zmęczony ale zadowolony udałem się na pobliską stację Hamaotsu linii Keihan Keishin (wspomnianych już Keihan Electric Railway) skąd wróciłem za 370JPY do Kioto. I tu po raz kolejny miałem radość oglądania japońskiej komunikacji. Otóż linią tą jeżdżą pociągi, które w zasadzie są klasyfikowane jako tramwaje bo w Otsu jeżdżą po ulicach jak tramwaje właśnie. Ale już za Otsu wyjeżdżają na torowisko wydzielone a w Kioto przed stacją Misasagi wjeżdżają do tuneli metra miejskiego i dalej jadą aż do centrum miasta. Pomysł prosty a skuteczny i niezwykle wygodny dla dojeżdżających do pracy spoza miasta. A wszystko dzięki temu że ktoś pomyślał, i na przykład zaprojektował te linie tak, żeby jeździły po takim samym rozstawie torów i zasilały się tak samo. U nas w Warszawie też linia metra ma styk z linią kolejową, rozstaw torów w metrze zachowano standardowy i tylko zasilanie jest inne niż w pociągach, bo z trzeciej szyny. Ale czy nie byłoby pięknie, jakby pociągi podmiejskie wjeżdżały do sieci metra i kontynuowały trasę przez miasto? Ot takie przemyślenie…

I tak wróciłem do domu szczęśliwy i syty wrażeń. Cała wycieczka zajęła mi około 7 i pół godziny (choć około godziny straciłem na kombinacje, więc się nie liczy) od wyjścia z naszego ryokanu do powrotu doń a krokomierz wykazał około 13km (znów: trzeba odjąć kombinacje, czyli jakieś 2km). Polecam każdemu, kto odwiedzi Kioto. A dodam na koniec, że w Otsu są plaże i kąpieliska co w ładny dzień daje szansę na popływanie, czego mnie osobiście na tych wakacjach mocno brakuje.