Nadeszła środa, zwiedzamy Kioto!

No to jesteśmy w Kioto. O poranku zajrzeliśmy do przewodnika napisanego przez obsługę Rakuza, żeby znaleźć jakieś przyjemne miejsce na śniadanie. Poprzedniego wieczora polecana przez nich knajpa okazała się zamknięta, ale postanowiliśmy się nie zrażać i wybraliśmy kawiarnię dwa kroki od naszego pensjonatu, która miała podawać japońskie śniadania. Niestety!… Dokładnie w momencie, kiedy podeszliśmy pod jej drzwi ręka na szybie od wewnątrz przykleiła kartkę “zamknięte”…. ><  W tej sytuacji znowu poratowaliśmy się sieciówką i japońskie śniadanie spożyliśmy w Sukiya! *^v^*

A potem nadszedł czas na zwiedzanie. Ponieważ Robert uszkodził sobie nogę, my zdecydowaliśmy się na jedną atrakcję turystyczną żeby znowu nie zaszaleć z milionem kilometrów i dać mu trochę odpocząć od chodzenia. Na początek poszliśmy we czwórkę do Kiyomizudera. Nie było trudno trafić bo po pierwsze, z Gionu jest tam bliziutko na piechotę a po drugie, gęstniejąca fala turystów parła w tym samym kierunku. *^o^*

Niestety został nam oszczędzony słynny widok na świątynię i jej zjawiskowe tarasy – duża część była w remoncie…

No ale słynny taras widokowy świątyni jednak częściowo dostępny był, tyle że taki właśnie ograniczony siatką. I to jest ten jeden z niewielu na prawdę razy kiedy rzeczywistość prezentowana w anime odbiegała dość solidnie od oryginału. W anime bowiem ten taras zdaje się być zlokalizowany na prawdę wysoko, a w rzeczywistości jest oczywiście dość wysoki ale może przez fakt że jego podnóże jest mocno obrośnięte i osłonięte drzewami nie robi aż tak monumentalnego wrażenia. Sam taras oferuje też widoki bardziej urokliwe niż spektakularne, paradoksalnie znacznie bardziej widowiskowe jest to, co można zobaczyć ze ścieżki jaką idzie się od świątyni głównej do pagody po drugiej stronie żlebu. “Wielki daikon”, czyli wieża przy stacji Kioto na jednym ze zdjęć poniżej została sfotografowana właśnie z owej ścieżki (oczywiście z teleobiektywem bo gołym okiem widać ją znacznie mniejszą). Tak czy tak warto było się tam wdrapać i pooglądać.

Na ścieżce spotkaliśmy takie 20 centymetrowe zwierzątko, które pozowało do zdjęć, a potem chciało pójść za nami!… *^V^*

W Kioto co krok są wypożyczalnie kimon – ubierają Cię w cały komplet ze skarpetkami, klapkami i fryzurą włącznie, i potem dziewczyny mają piękne zdjęcia z wizyt w świątyniach. Panowie też mogą założyć kimona, oczywiście męskie. Zaobserwowaliśmy, że te z chłopakiem za rękę to przeważnie były Japonki, natomiast dziewczyny w grupach to najczęściej były Chinki (co akurat im pasuje, bo też są ciemnoowłose i skośnookie, moim zdaniem kobiety zachodnie w kimonie wyglądają nie bardzo, jak Murzynka w stroju krakowianki…). Przeglądałam ofertę używanych kimon na sprzedaż pod kątem użycia ich tkanin do szycia, ale nic nie przykuło mojej uwagi.

W drodze na dół zatrzymaliśmy się w herbaciarni na odpoczynek i porcję kruszonego lodu z syropem truskawkowym i mlekiem (kakigori), mniam! *^O^* Chociaż pogoda była już trochę jesienna i zamiast lodów trzeba było wziąć ciepłą amazake (słodki alkohol)… ^^*~~

Już u podnóża świątyni Kiyomizu rozdzieliliśmy się na pół, my wróciliśmy do pensjonatu odsapnąć (Robert zasnął od razu jak usiadł w pokoju na tatami i spał 2 godziny!) a znajomi poszli zwiedzić świątynię Fushimi Inari (mieli też w planach Kinkakuji ale okazało się, że to za dużo atrakcji na jeden dzień, tym bardziej, że każda z nich znajduje się w innej części miasta i trzeba między nimi przejechać autobusami czy metrem).

Kolację znowu zawierzyliśmy pensjonatowemu przewodnikowi i trafiliśmy do izakaya Yuki, gdzie zamawia się alkohol i niewielkie przekąski – smażone lub grillowane. Dopiero tu poczuliśmy turystyczność naszej okolicy – ulice byłe pełne turystów zarówno zagranicznych jak i japońskich, knajpy pełne, co i raz mijały nas taksówki z odsztafirowanymi kobietami. Zbyt tłoczno, jak na nasz gust i za dużo zachodnich twarzy… *^w^*

Zmęczenie podróżą dawało się nam już porządnie we znaki i bardzo bardzo czekaliśmy na następny dzień, bo zapowiadało się, że kolejny etap wyjazdu poza Tokio przyniesie nam wreszcie relaks i wypoczynek…. *^-^*~~~~

 

Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Nara

We wtorkowy poranek poszliśmy po rozum do głowy i na śniadanie do Yoshinoya. No, przecież jakiś bar MUSI tu serwować typowe japońskie śniadanie! I tak też było! *^V^* Dostaliśmy ryż, zupę miso, grillowaną rybę albo jajka na bekonie, wedle wyboru. Postanowiliśmy powtarzać to doświadczenie! *^O^*

W sumie to przecież wiemy to nie od dziś. Zauważyliśmy to już chyba dwa lata temu albo i trzy, ale jakoś tak rzadko nam się udawało wyjść przed 11:00. Tym razem to też był rzut na taśmę: weszliśmy 10:58, znaleźliśmy menu śniadaniowe o 11:00, pani obsługująca przyjęła zamówienie o 11:01 ale pokazała, że ok, że zrobi wyjątek ;-).

Z Osaki przejechaliśmy do kolejnego punktu naszej wyprawy, do Nary. Plan wycieczki był taki, że zostawiamy bagaże na stacji w przechowalni (coin lockers) a sami zwiedzamy co jest do zwiedzenia bez tobołów, po czym wracamy na tę samą stację i jedziemy dalej. Niestety, okazało się to być nieco skomplikowane. Nara jako miejscowość super turystyczna po godzinie 13:00 wypełniła się odwiedzającymi, z których dużo przyjechało za pomocą JR Passów na stację JR i tam zostawiło swoje bagaże. I dla nas zabrakło już miejsc w dużych szafkach!… Musieliśmy przejść przez miasto na stację Kintetsu i tam udało nam się znaleźć wolne szafki, w których zmieściły się nasze bagaże kabinowe (po dwie sztuki razem), 600 jenów za dzień przechowywania (mała szafka mieści niewielką damską torebkę, nic dziwnego, że prawie wszystkie były wolne!…). Na szczęście było to po drodze do głównej atrakcji Nary. *^o^*

Z czego słynie Nara każdy wie – z jelonków wałęsających się luzem po ulicy i parku prowadzącego do głównych świątyń i zespołów ogrodów. Jak one wiedzą, że dalej im odchodzić nie wolno tego nie wiem, w każdym razie w pewnym momencie spaceru widać jednego jelenia, drugiego, i nagle człowiek jest oblężony przed włochate mordy i niuchające nosy, które szukają u ludzi czegoś do zjedzenia. Na specjalnych stoiskach można tu wszędzie kupić specjalne krakersy dla jeleni, a kiedy zwierzaki nie znajdą w naszych dłoniach krakersa, częstują się czymbądź, chociażby rogiem torby albo rąbkiem bluzki, wiem z doświadczenia….. Przyznaję szczerze, karmienie dzikich zwierząt brykających na wolności nie jest moim ulubionych sposobem na spędzanie wolnego czasu, szybko spanikowałam i uciekłam z daleka od kłapiących mord. Jakkolwiek słodkie by nie były, to jednak dzikie leśne stwory i tam raczej powinny pozostać. Inni nie podzielali mojego braku entuzjazmu i z radością głaskali i karmili rogaczy, dziwne…

Za to przemiło spędziłam sobie czas w Narze w ogrodzie Yoshiki-en, do którego obcokrajowcy mają darmowy wstęp po okazaniu paszportu. Jest to niewielki ale ładnie zaplanowany ogród o trzech częściach – kwiatowy, herbaciany i mchowy, zaczyna być widać jesień… *^-^*

Wieczorem z Nary szybciutko przejechaliśmy do Kioto, w którym zostajemy na dwa noclegi. Zarezerwowaliśmy sobie pokoje w pensjonacie Rakuza, siostrzanym pensjonacie Waraku-an, w którym mieszkaliśmy w 2011 roku. Tamten znajduje się gdzieś w głębi Kioto, za to Rakuza na Gionie, w uroczej części miasta na skraju starej i nowoczesnej części.

Starczyło nam siły na kolację w barze z okonomiyaki – tu są inne niż te w Hiroszimie, nie ma makaronu a składniki są bardziej wymieszane, no i dodano do ciasta imbir beni shoga! Wojtek pierwszy raz jadł pierożki gyoza i był zachwycony. *^o^* Zamówił sobie też omusoba – smażony makaron zawinięty w omlet.

I już tego pierwszego wieczoru nasze wcześniejsze, jeśli pamiętacie niezbyt pochlebne opinie o Kioto wyrobione w 2011 roku zaczęły się chwiać i zmieniać… Ale będzie o tym dalej.