Park Hijiyama w tajfunie

Pierwszy poranek w Hiroszimie po nadejściu tajfunu miał być straszny a był owszem, zachmurzony, ale bezdeszczowy. Korzystając z tego, że jeszcze nie leje jak z cebra wyszliśmy po śniadanie do lokalnego konbini ポプラ i zjedliśmy je sobie na spokojnie nad rzeką. *^v^* Po drodze odwiedziliśmy świątynkę wciśniętą między budynki mieszkalne, częsty widok w Japonii.

Miasto wyglądało na wymarłe, sklepy i bary pozamykane, ulice puste, nawet turystów za bardzo nie było widać (pewnie wszyscy byli pod Atomic Bomb Dome, gdzie my byliśmy w zeszłym roku, więc teraz się nie wybieraliśmy). Trzeci dzień Święta Zmarłych opustoszył Hiroszimę!

Po śniadaniu poszliśmy tam, gdzie mieliśmy zaplanowane iść poprzedniego dnia po przyjeździe (ale padało), czyli do parku Hijiyama. Jak nazwa wskazuje, park ten znajduje się na czubku góry.

W zeszłym roku stanęliśmy tam już z bagażami po wymeldowaniu z hotelu i w drodze na stację. Mieliśmy za sporo dni zwiedzania, a przed sobą jeszcze Osakę. Spojrzeliśmy w górę i… stanęło na tym , że może następnym razem. No to teraz wypadało dotrzymać obietnicy danej górze.

Ruszyliśmy stromym podejściem w górę drogą, która dzieli park na dwie części – po lewej mieliśmy m.in. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, most Ungei a obok niego Skywalk prowadzący na drugą stronę parku. Gdy stanęliśmy u podnóża schodów prowadzących do Muzeum i innych atrakcji obok niego, zaczęło kropić. Rozłożyliśmy więc parasole i wspięliśmy się po schodach. Na górze spotkaliśmy dwa dość rozgadane koty, biały miauczał straszliwie jakby na znak protestu, bo deszcz zaczął się wzmagać…

Prognoza pogody pokazała, że będzie padać mocniej przez około 30 minut, a potem się przejaśni, więc wpadłam na pomysł, żeby przeczekać w muzealnej kawiarni, do której mieliśmy jakieś 20 metrów. Ruszyliśmy tam kurcgalopkiem, bo deszcz rzeczywiście robił się coraz mocniejszy, a kiedy stanęliśmy przed wejściem do muzeum, powitał nas taki obrazek…

Oczywiście, Obon… Muzeum zamknięte! I co zrobisz, jak nic nie zrobisz… Schowaliśmy się głębiej pod parasolami i ruszyliśmy w kierunku wyjścia z parku przez Skywalk, bo już lało tak, że nie było sensu dalej spacerować po mokrych alejkach. Na szczęście obydwoje mieliśmy dobre buty (ja Merelle do wody, Robert – japonki Sketchers), a temperatura utrzymywała się na poziomie 30 stopni, więc tak czy siak było nam mokro ale przynajmniej ciepło. Skywalk okazał się przyjemną niespodzianką – zejściem przykrytym na całej długości dachem, zaczynającym się wysokimi ruchomymi schodami a dalej prowadziły chodniki ruchome i nieruchome, które doprowadziły nas… do wejścia do centrum handlowego! *^V^* (oraz oczywiście na ulicę, ale tam na razie nie schodziliśmy).

Przeczekaliśmy najgorszy atak deszczu łażąc po sklepie z mydłem-powidłem i zachciało nam się coś przekąsić. Na piętrze z jedzeniem zauważyłam Gindaco czyli bar sieciówkowy ze smażonymi kulkami ciasta z ośmiornicą w środku – takoyaki, ale… zamiast tego weszliśmy do Tully’s! I zamówiliśmy… hotdogi!!!…. >0<

Nie wiem, co nas podkusiło, ale nie róbcie tego błędu!!! Były takie sobie. Nie, mój oceniam na taki sobie, Roberta był paskudny! Za tę chwilową utratę zdrowego rozsądku winię tajfun, nie jesteśmy przyzwyczajeni i zgłupieliśmy po prostu… Za to matcha shake i herbata były całkiem przyzwoite! *^v^*

Bo Tully’s, odkrycie tego roku przypadkowe zgoła, bo przy okazji anime pilgrimage kilka dni temu, jest generalnie świetną kawiarnią. No, teraz wiemy że świetną jeśli chodzi o napoje. Ale z drugiej strony jak się zamawia hot-doga w kawiarni to się jest samemu sobie winnym…

W nocy chyba wiało… *^w^*

Prognoza pogody pokazała, że mamy 20 minut na dotarcie z powrotem do hotelu, bo potem jak lunie!….. 20 metrów od hotelu mamy konbini Family Mart i już do niego wchodziliśmy pod parasolami, a po zakupach szuraliśmy do hotelu przez kałuże w strugach deszczu! Resztę popołudnia spędziliśmy w pokoju hotelowym, obserwując w telewizji informacje o tajfunie (lecą od rana non stop na głównym kanale telewizji publicznej NHK G) i wyglądając przez okno, za którym było widać coraz mniej najwyższych budynków, bo kryły się w chmurach i strugach deszczu. Acha, ale niech Was nie zwiedzie ta ściana deszczu! To, że padało albo potem nawet lało jak z cebra bynajmniej nie oznaczało, że zrobiło się chłodniej! Wciąż utrzymywała się temperatura dobrze ponad 30 stopni…

Ok. 21:00 wyszliśmy na miasto w poszukiwaniu kolacji i okazało się, że prawie wszystko jest pozamykane na głucho…

Pokrążyliśmy chwilę wokół stacji kolejowej i kiedy już prawie straciliśmy nadzieję i podjęliśmy decyzję, że idziemy po onigiri do konbini, Robert zauważył izakayę na piątym piętrze jednego z biurowców. To znaczy, na poziomie ulicy zauważył zdjęcia potraw i informację o knajpie, i postanowiliśmy sprawdzić, czy może przypadkiem jest otwarta. I była! *^V^*

Kolację zjedliśmy w Yamauchi Nojo, typowej izakayi. Drinki, wołowina z grilla węglowego (bardzo dobra), omlet z ośmiornicą jedzony z dodatkiem bulionu (pyszny!), lekko marynowane dymki z płatkami chilli i surowym żółtkiem (genialne!), frytki (najsłabsza część kolacji, ziemniaki z zewnątrz chrupiące ale wewnątrz miazga ziemniaczana). Wolno palić przy stolikach (bardzo dobra wentylacja!). Dziwnie się siedziało w prawie pustej knajpie, lokal na całe wielkie piętro biurowca, w normalny wieczór nie wiem, czy znaleźlibyśmy miejsce, stoliki byłyby zapełnione, wrzałoby głosami gości, kelnerki latałyby z zamówieniami jak szalone… A dzisiaj, w ostatni dzień Święta Zmarłych – może ze trzy stoły były zajęte.

W każdym razie, wyszliśmy najedzeni i zadowoleni, gotowi do odpoczynku przed następnym dniem, w którym mieliśmy spróbować zrobić sobie wycieczkę, którą ze względu na tajfun musieliśmy odwołać w dniu dzisiejszym.