Ostatni dzień i podsumowanie

Ostatniego dnia wakacji nie robiliśmy niczego szczególnie zajmującego, jakieś ostatnie zakupy, ale pokażę Wam co jedliśmy tego dnia. *^v^* Zaczęliśmy od śniadania w MiniStopie. Już wcześniej umówiliśmy się, że nie jadamy w MiniStop, bo mają tam słabego smażonego kurczaka… Ale padał deszcz, i nie było możliwości, żeby sobie kupić jedzenie w innym konbini i zjeść np.: w parku. Chcieliśmy na szybko coś przekąsić i jechać załatwiać sprawy na mieście a w MiniStopie obok naszego hotelu są miejsca do siedzenia, więc Robert się poddał i weszliśmy tam. Tym razem kurczak nie był taki zły! (spróbowałam *^v^*)

No bo to był inny kurczak, którego wcześniej nie trafiliśmy. Wybitny też nie był ale w sumie coś nowego i w miarę ciekawego.

Po śniadaniu pojechaliśmy do dzielnicy Ryogoku, gdzie przed budynkiem Kokugikan (hala sumo) spotkaliśmy zapaśnika Ikioi!… *^O^*~~~ Nie zatrzymywaliśmy go prośbą o wspólne zdjęcie, bo padało, a biedak nawet nie miał parasola!… (i wyraźnie utykał, ciekawe, czy wydobrzeje przed jesiennym turniejem 8 września?…)

Po południu, po załatwieniu tego co mieliśmy załatwić poszliśmy na ramen.

Ale najpierw krótki wstęp – przez cały wyjazd narastała nasza miłość do ramenu, a na dzień przed powrotem uświadomiliśmy sobie, że już nie zdążymy zjeść zbyt wielu nowych misek ramenu!….. Za pomocą aplikacji polecającej najlepsze rameniarnie w Tokio wybraliśmy jedną z nich i tam się udaliśmy. Dobrze, że mamy tę aplikację, bo tak z ulicy nigdy w życiu do tego lokalu byśmy nie weszli, bo do głowy by nam nie przyszło, że to jest w ogóle bar z jedzeniem, i to z takim dobrym, popatrzcie sami! *^0^*

Jak się przyjrzeć to pod aktualną nazwą wyłazi jeszcze pozostałość jakiejś poprzedniej. A „potykacz” widać z boku tylko więc dodam, że na nim też niewiele informacji było. Coś napisali kredą ale deszcz padał i wiał wiatr. Wiatr zerwał częściowo folię osłaniającą tę tablicę, deszcz dokonał reszty zniszczeń…

No, ale wiedzieliśmy dokąd idziemy, więc weszliśmy. Bar Shima Shima Tom w trakcie lunchu (bo otwarci są od 11:00 do 14:30 a potem znowu od 18:00) serwuje trzy dania – shoyu ramen (z sosem sojowym), shio ramen (z solą) i tsukemen (makaron na zimno maczany w sosie). Do tego można dobrać za 100 jenów dodatki dorzucone do miski z zupą (np.: glony nori, menma – gotowane kawałki bambusa, jajko), oraz dodatki na osobnym talerzyku, jak my wzięliśmy – porcję pierożków gyoza i miseczkę ryżu z gotowaną wołowiną.

Zgodnie z rekomendacją Ramen Beast wzięliśmy shoyu ramen, a ja idąc dalej za ową dołożyłem jeszcze ryż z wołowiną. Małżonka wzięła gyozy i… dobrze. Ale o tym zaraz.

No właśnie, bo ten bar wołowiną stoi i na niej bazuje swój przepyszny esencjonalny bulion. Mięso było nieziemsko miękkie! A makaron wspaniały.

Za Ramen Beast: mięso to wołowina w potrawce (gyu-suki) zaś makaron w tej knajpce przybywa codziennie świeży od małego producenta z prefektury Ibaraki. Bulion zaś gotują na kościach i tłuszczu wołowym, w 100% japońskiego pochodzenia. Ramen Beast piszą też, że bardzo miła obsługa i mają absolutną rację!

Ta sama wołowina na ryżu równie przepyszna. A gyozy… chyba najlepsze jakie jedliśmy. I to za 100¥! No, jako dodatek, ale to i tak jak za darmo! Opisane jako mała porcja, bo tylko 3 ale tak na oko to były półtora raza większe niż zwykle się podaje, więc tak na prawdę porcja zupełnie normalna.

Ostatniego dnia podczas powrotu nie działo się w zasadzie nic wartego specjalnego opisywania. Może tylko to, że wśród ulotek rozłożonych w hotelowym lobby znaleźliśmy chyba najtańszy sposób na przejazd z lotniska Narita do miasta i w drugą stronę – JR Expressbus Narita Access za 1000 jenów!!! Jest to autobus, który jeździ między kilkoma terminalami na lotnisku a dwoma przystankami w centrum, przed stacją kolejową Tokyo i przed stacja Ginza, nie ma pośrednich przystanków i pokonuje tę trasę w trochę ponad godzinę. Zarezerwowaliśmy bilety online i mimo, iż nie udało nam się dotrzeć do autobusu na naszą godzinę (za późno wyszliśmy z hotelu…), to wsiedliśmy do kolejnego autobusu 10 minut później bez dodatkowej opłaty. Jednym potencjalnym problemem mogło być to, że po kupieniu biletów doczytaliśmy, że przyjmują na pokład tylko po jednej dwudziestokilowej walizce na osobę, a my mieliśmy po dwie na głowę plus bagaż podręczny… Na szczęście autobus był zapełniony w połowie i nikt nie robił nam z tego powodu problemów. *^v^*

Finnair przyzwyczaił nas już do tego, że co się dało to jest tam pokryte wzornictwem Marimekko. Ale jak widać czasem też zaskakuje losowo dorzucanym Muminkiem!

Powrót samolotem Finnair nie należał do najlepszych spośród naszych wszystkich powrotów, ale dało się wytrzymać, na przykład nie było ani jednego ryczącego przez cała drogę niemowlaka! *^O^* Tylko jedzenie było dziwne… No bo powiedzcie sami, jaki dietetyk ułożyłby takie obiadowe menu: bułka z masłem (obowiązkowa, jest zawsze!), ryż z odrobiną mięsa, sałatka makaronowa nr 1, sałatka makaronowa nr 2, słodka bułeczka…… *^W^*

Na śniadanie był do wyboru kurczak albo makaron z sosem pomidorowym, obydwa wybory takie sobie, mieliśmy siedzenia w połowie samolotu i na Roberta porcji kurczak się skończył!…

W sumie świadomie wybraliśmy powrót samolotem Finnair bo nasze doświadczenia na „małym” locie do Helsinek kilka lat temu były bardzo pozytywne. Do tego Finnair z Narity leciał chyba 10 minut później niż dostępny w tej samej ofercie JAL, był zdaje się ciut tańszy no i do tego nie leciałem jeszcze Airbusem takim dużym. Co prawda to 350-ka a nie ten największy ale chciałem spróbować. No i spróbowałem. Niestety układ miejsc 3-3-3 więc fotele może nie ciasne ale bez szaleństw. Miejsca na nogi niby dość ale to jednak nie to samo co JAL, fotele w miarę wygodny ale bez rewelacji, wszystko takie właśnie w miarę. Do tego ku mojemu zaskoczeniu poza posiłkami nie ma w menu żadnych bezpłatnych przekąsek! Ani alkoholi wysokoprocentowych – tylko piwo i wino. Reszta za opłatą. Nie, żebym jakoś szczególnie korzystał ale to jest jednak standard, przynajmniej dotąd każda linia go trzymała, a tu jakoś tak po taniości… Tylko wilgotność powietrza i ciśnienie w kabinie było z tych bardziej komfortowych. A, no i stewardesy naprawdę sympatyczne bo cały czas radośnie uśmiechnięte. Co jest miłe i znacząco poprawia nastrój, a co za tym idzie komfort podróży.

Po wylądowaniu w Helsinkach poczekaliśmy trzy godziny na przesiadkę, zjedliśmy całkiem niezłe kanapki (w tym pierwszą od prawie miesiąca rzodkiewkę! ^^*~~) i po kolejnych 90-ciu minutach lotu byliśmy w Warszawie.

Każdy z naszych wyjazdów do Japonii jest trochę inny, mamy nowe odkrycia i fascynacje – kulinarne i nie tylko, zakochujemy się w jakichś miejscach a potem znajdujemy nowe miłości. Tym razem ze zdziwieniem zauważyliśmy, że nie czujemy potrzeby powrotu w niektóre lokacje, które do tej pory uważaliśmy za podstawowe w naszych japońskich wojażach – np.: w ogóle nie pojechaliśmy na Odaibę czy na Shinjuku. Z mojego punktu widzenia za mało było spacerów po parkach, ale pogoda nie bardzo na to pozwalała, wykańczały nas upały albo ganiał tajfun (z którym zresztą mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo jedynym problemem, jaki nam sprawił, to było pół dnia ulewnego deszczu w Hiroszimie! Jak pooglądaliśmy w telewizji, co potrafi zrobić tajfun w Japonii w tych częściach, gdzie uderzył z całą mocą wiatru i deszczu, to strach się bać! Takiej ilości deszczu i takich fal w życiu nie widziałam!…).

Potwierdziliśmy to, co wiedzieliśmy od dawna – wielkie słynne Atrakcje Turystyczne nas męczą i nie bardzo interesują, są często zbyt “plastikowe” i nastawione na wyciąganie kasy od turystów. Wolimy znaleźć inne mniejsze ciekawostki, które nie występują w każdym przewodniku. W tym roku odeszliśmy od jedzenia w sieciówkach na rzecz innych miejsc bardziej “for local people”, no i odkryliśmy nową wielką fascynację jedzeniową – RAMEN!!! *^V^* Temat ten będziemy zgłębiać podczas kolejnych wypraw do Japonii.

Jeszcze kilka słów o tym, jak nam się spędzało wakacje w Japonii w sierpniu. Japońskie lato, hm… Byliśmy już w Tokio w lipcu i pod koniec sierpnia, w tym roku nasze wakacje przypadły dokładnie na zakończenie pory deszczowej i początek 35-cio do 39-cio stopniowych upałów przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza. Podobno w zeszłym roku było jeszcze goręcej! Co taka pogoda oznacza? Po pierwsze to, że człowiek jest cały spocony w 10 minut od wyjścia z klimatyzowanego domu/hotelu. Nie da się tego uniknąć. Po drugie, cały czas przechodzi się z mokrego pieca do zamrażarki, bo w Japonii klimatyzacja jest w biurach, sklepach, pociągach (bywają oznaczone wagony z łagodną klimatyzacją), i to nastawiona na mrożenie! Nieprzygotowany organizm zaraz dostanie kataru, szczególnie, jeśli trzeba w tym chłodnym nawiewie posiedzieć dłuższą chwilę. Inaczej jest, jeśli na chwilę wpadamy do sklepu, inaczej – jak mamy posiedzieć w kawiarni przez pół godziny. A za moment wychodzi się na rozgrzaną patelnię miasta…

No dobra, ale nasze organizmy nie były nijak przygotowane, a przecież jakimś cudem się nie poprzeziębialismy! Także ja bym nie demonizował tej klimy, jakoś to działa. Chociaż przyznam, że nie wiem jak…

Po trzecie, co najbardziej uciążliwe dla turysty – żar lejący się z nieba przeszkadza w zwiedzaniu!… Japończyk wyjdzie rano do pracy, spoci się w drodze do pociągu i z pociągu do pracy, ale potem spędzi 10 godzin w klimatyzacji. Turysta chodzi po mieście – po muzeach (to pół biedy, bo pod dachem w klimie), po ogrodach i parkach, po świątyniach, ciągle szuka chłodu, automatów z napojami (na szczęście są co krok!). Ja kocham gorąc, bo mnie jest ciągle zimno i nie mam problemu z oddychaniem mokrym powietrzem, nawet lepiej mi się tu oddycha niż w Polsce, gdzie jest sucho. Ale tak duży upał męczy, nie byliśmy w stanie chodzić tak dużo jak zwykle. Nie możesz po prostu usiąść w parku, szukasz cienia (który niestety nie daje ochłodzenia, bo gorąco nadal jest, tylko słońce nie praży).

Zgrubne statystyki z krokomierzy wskazują, że dwa lata temu we wrześniu robiliśmy prawie 12k dziennie (średnio), w październiku zeszłego roku niecałe 11k, na tym wyjeździe niecałe 9k. Oczywiście jeden dzień ekstra w onsenie trochę zaburza ogląd ale nie da się ukryć, że chodziliśmy mniej. Ale za to więcej jeździliśmy pociągami i w efekcie wydaje mi się, że zwiedzania było mniej więcej tyle samo. Wniosek: jadąc w sierpniu poniesiemy większe wydatki na komunikację :-).

Poniżej na zdjęciu macie moje niezbędne wyposażenie, bez którego nie ruszałam się z domu – parasolka przeciwsłoneczna (kapelusz, jeśli nie miałam parasolki), wachlarz, rękawki chroniące przed palącym słońce (jeśli nie miałam narzutki z długim rękawem), ręczniczek do wycierania potu z twarzy i dekoltu, specjalny ręczniczek, który zmoczony i strząśnięty długo utrzymywał zimną wilgoć (kupiony w Japonii, do noszenia na szyi). Oczywiście filtr przeciwsłoneczny SPF 50 jest tak podstawową rzeczą, że nawet nie ma go na zdjęciu, zresztą na twarz nakładam go przez cały rok również w Polsce, no i pomadka ochronna z filtrem (kupiłam w sklepie sportowym, SPF 30). Skarpetki na stopy a jeśli bez skarpetek (tak jak Robert, który nosi klapki japonki), to bezwzględnie trzeba posmarować stopy kremem z filtrem, bo błyskawicznie zostaną spalone przez słońce! O wygodnych sprawdzonych butach to chyba pisać nie muszę, bo na chodzone wakacje to konieczność, ale trzeba też mieć dobre wentylujące skarpety, bo w takim upale stopy się bardziej pocą i obtarcia i odparzenia gotowe.

O makijażu można zapomnieć. To znaczy, można się umalować, owszem, ale jeśli co chwilę twarz zlewa się potem i trzeba ją obetrzeć ręczniczkiem, to raczej nie ma sensu nakładać podkładu, różu, cieni, bo się rozmażą a przy wrażliwej skórze podrażnienie gotowe. (Uprzedzając pytania – czy Japonki się malują – tak, malują się, ale znowu – przejadą z samego rana w zaczynającym się upale do pracy, a potem już siedzą do wieczora w klimatyzacji, turysta łazi po mieście od rana do wieczora.)

Dodatkowo, nie ma mowy o szorcikach i obcisłym topie na cienkich ramiączkach! Raz, że bardzo szybko spalicie sobie nieprzykryte części skóry (czyli dużo w tym wypadku!). Dwa, że jak już wspominałam, człowiek po 10 minutach od wyjścia z klimatyzacji jest spocony do wyżymania, takie skąpe obcisłe ubranie jest od razu mokre na wylot. Wygląda to głupio, po wejściu do klimatyzowanego pociągu czy sklepu wieje pod nerkach obleczonych w mokry materiał i choroba gotowa. Szczytem była zagraniczna turystka, którą widzieliśmy na Miyajimie – waga tak na oko 150 kg, na pupie miała spodenki jeansowe do kolan, ale na górze – czarny biustonosz i czarny top na cieniutkich ramiączkach, oblepiający jej kształty niczym druga skóra ZROLOWANY pod biustem ponad brzuchem, tak, że cały brzuch i plecy miała gołe… Pomijam walory estetyczne dla otoczenia >0<, niektórzy mają takie rzeczy w nosie, ale odsłoniła tak dużo ciała dla prażącego słońca, że aż mi jej było żal jak pomyślałam, co będzie wieczorem po tym całym niezamierzonym opalaniu się!…

Najlepsze są przewiewne luźne ubrania w stylu oversize z tkanin naturalnych (w takim stylu ubierają się Japonki, o ich sposobie ubierania się można by napisać osobny wpis, bo różni się on od europejskiego/amerykańskiego w pewnych szczegółach ^^), bo nie kleją się do ciała, wachlują, maskują nasze kompletnie mokre plecy, a np.: len wchłania wilgoć ale też szybko ją oddaje, więc szybko wysycha. No i niestety – dla posiadaczek obfitszych ud niż szczuplutkie – nieodzowne są bieliźniane gacie nad kolano z chłodzącego materiału pod sukienki i spódnice, bo mało co jest tak nieprzyjemne jak obtarte wewnętrzne części ud a przy upale to się zdarza, niestety znam to osobiście…

Tak więc, jeśli zapytacie, czy jechać do Tokio w sierpniu, odpowiem, że lepiej wybrać inne miesiące. *^o^*

A ja zgłaszam votum separatum! Było super pomimo wściekłego upału. A dodajmy, że w odróżnieniu od mojej małżonki ja raczej zimnolubny jestem. Ale wakacje bez upału to jak tonkotsu ramen bez mięsa… Upał męczy, to fakt, ale skoro ja przetrwałem (z konkretną przecież tuszą i preferencją zimnych klimatów) i jeszcze się cieszę to moim zdaniem oznacza, że trzeba po prostu się przygotować i afirmować.

My już planujemy kolejny wyjazd w przyszłym roku, tym razem chcemy przyjechać do Japonii wczesnym latem, i już teraz zapraszamy Czytelników do towarzyszenia nam w tej wyprawie! ???? Dziękujemy tym z Was, którzy byli z nami w Japonii w tym roku i prowadzili z nami dialog w komentarzach, uwagi i pytania zawsze są mile widziane i zawsze staramy się na wszystkie odpowiadać na miarę naszej wiedzy. A tych z Was, którzy mają ochotę śledzić nasze życie poza Japonią zapraszam na mojego bloga www.friendsheep.com, jest tam gotowanie, szycie, dzierganie, malowanie, koty i wiele więcej. *^V^*

Musashino i Inokashira Zoo Park

Jak się idzie na śniadanie przed 12:00 to zjada się je w towarzystwie salarymenów, którzy wyskoczyli z pracy na lunch. *^v^* Tego dnia poszliśmy do sieciówki Yoshinoya, bo jakoś nam było nie po drodze na inne śniadanie. Nie był to najlepszy wybór, no ale cóż…

Żona niech pisze za siebie ;-). Wybór jak na śniadanie to może faktycznie nietypowy, bo w Yoshinoyi śniadania owszem podają, ale w porze śniadaniowej ;-). Ale dzięki temu wyborowi uzupełniliśmy braki w tegorocznym programie obowiązkowym, w którym pośród zaskakująco dużej liczby rzeczy brakowało między innymi gyudonu zjedzonego w Yoshinoyi. Takiego porządnego, z żółteczkiem i tamanegi. Bo taki “udawany” już był jak trafiliśmy do Yoshinoyi wcześniej na właściwe śniadanie. Zaczem jak widać na załączonym obrazku uzupełniłem ten brak.

Dygresja: bardzo lubię jeść śniadania. W ogóle lubię, lubię przygotowywać porządne śniadania (i czuję się w tym niezły), lubię też kupować śniadania gotowe oraz jeść śniadania w restauracjach i barach. Jest w Warszawie coraz więcej miejsc serwujących śniadania, z czego się cieszę. Ale odnoszę wrażenie, że miejsc serwujących śniadania w porze śniadania jest jakby wciąż mało ;-). No bo jak się serwuje śniadanie w dzień powszedni od 10:00, bo tak się otwiera knajpa, to jest jakby trochę późno, nie? Nawet 08:30 to jest późno bo jednak zdawałoby się, że większość klientów na takie atrakcje to ludzie lecący rano do pracy… Was to też dziwi? Bo mnie i dziwi, i wiecznie wkurza jak szukam miejsca na śniadanie… I tu się objawia oczywiście przewaga Yoshinoyi, Matsuyi itp. sieciówek japońskich, bo większość z nich działa po prostu 24/7. BTW tu handel działa zawsze, a właściciel businessu decyduje czy mu się kalkuluje otwierać w święta czy nie. I jedni otwierają, a inni nie, co pokazały nasze wcześniejsze relacje pisane w czasie Obonu. I to nie jest nawet tak, że sieci były otwarte a małe sklepy nie, bo i sieci miały czasem coś pozamykane i mali sklepikarze też: jedni otwierali, drudzy nie. Takie bezhołowie normalnie… 😉

Robert nie porzucił nadziei, że w którymś sklepie znajdziemy gin Awa Gin, który tak mi smakował w Hiroszimie, i rzeczywiście, poprzedniego wieczora znalazł go online w sklepie Kameya. Napisałam do sklepu z zapytaniem, w którym sklepie stacjonarnym można go aktualnie dostać (bo Kameya ma ich kilka) i odpisali mi, że tak, w dzielnicy Musashino. W Musashino jeszcze nas nie było, więc zrobiliśmy sobie wycieczkę zakupowo-krajoznawczą w te rejony. Przejechaliśmy pociągiem linii Chuo do stacji Mitaka, skąd cofnęliśmy się kawałek w kierunku Kichijouji, i klucząc przez uliczki dzielnicy domów jednorodzinnych dotarliśmy do sklepu Kameya. Plan zakupowy zakończył się sukcesem! *^v^*

Internet i Google, plus odpowiednie motywowanie żony, i nie ma rzeczy niemożliwych. A w każdym razie ta rzecz niemożliwą nie była. Wygooglane, przetłumaczone, znalezione adresy kontaktowe do sklepu. Potem tylko namówienie żony: no napisz, a co nam szkodzi, a w ciemno możemy jechać ale po co w ciemno jak można nie. I przy okazji było praktyczne ćwiczenie z japońskiego.

A w Musashino to my już byliśmy chyba, tylko nie w tym roku oczywiście. A w Kichijouji to już na pewno, bo tam był przecież Shooting Bar EA, w którym obchodziliśmy kiedyś obchodziliśmy urodziny Waste’a! Ale poza tym jeszcze coś tam robiliśmy, ale nie pamiętam co, albo mieliśmy zrobić i też nie pamiętam! I przy okazji tego “czegoś” ja już co najmniej raz planowałem iść do Inokashira. No dobra, to nie pamiętam, pogodziłem się z tym. Ale była okazja to w końcu wizyta w parku Inokashira doszła do skutku.

Następnie, żeby nie tracić dnia i ciekawej okolicy, odwiedziliśmy pobliski Inokashira Zoo Park, w którym między innymi można pomiziać świnki morskie! *^O^*

Tak się podobno świnki nie trzyma. Tak się dowiedziałem post-factum od koleżanki świnkarki i jestem przekonany, że ma rację. Ale… kurde, trzymam ją tak bo tak było narysowane na pudełku ze świnkami. No bo to czego nie ma na zdjęciach – tam są umywalki z odkażającym mydełkiem i instrukcja, żeby umyć ręce przed mizianiem, i jak miziać, i jak trzymać a jak nie i w ogóle… Profeska. Z dokładnością do tego, że trzymam w efekcie źle. No ale może ja po prostu źle zrozumiałem ten jeden rysunek. Był też dokładnie podpisany, ale wiecie… Także zanim weźmiecie jakąś świnkę sprawdźcie, bo ja mogę źle pokazywać.

Oraz zobaczyć różne dostojne zwierzęta lądowe i wodne! *^W^*

Jest tam też zamknięta woliera z milionem wiewiórek! ^^*~~

Stop, chwileczkę! A ja się pytam gdzie jest więcej informacji o Squirell Trail? No bo to zdjęcie powyżej jest z tej konkretnej atrakcji Inokashira Park Zoo! Jest taka spora klatka ze ścieżką wewnątrz, do której to klatki wchodzi się przez specjalną śluzę (przypominającą mi Jurassic Park trochę ;-)). I w środku dzieje się tak, o (tu proszę zdjęcia i film dodać):

Tu akurat jest wyjście, bo wejścia nie sfotografowaliśmy, ale jest tam taka sama śluza, która wpuszcza i wypuszcza zwiedzających na zielone światło, żeby wiewiórki nie nawiały!… *^V^*

Oczywiście zbierałam pieczątki! *^v^* Muszę wreszcie zeskanować wszystkie, które udało mi się zebrać do tej pory i gdzieś udostępnić do oglądania.

Idąc spacerkiem przez park Inokashira dotarliśmy na stację i wróciliśmy na Ningyocho na kolację.

Na kolację wybraliśmy miejsce, które oglądaliśmy już kilka razy z zewnątrz – bar z rybami (ale nie tylko) Toro Maguro (とろ鮪 人形町店). Wyglądało to podobnie do Naszej Rybki (Isomaru Suisan) a na miejscu okazało się, że jednak to nie to samo. Po pierwsze, nie ma automatycznego systemu zamawiania jedzenia tylko papierowe menu. To nie problem, chociaż… Dostaliśmy japońskie menu i pan się jakoś tak zakręcił i pytał, czy w porządku, i ja zrozumiałam, że on się kryguje, bo nie mają angielskiego menu i martwi się, czy sobie poradzimy. Robert uważa, że mieli angielskiej menu i pan pytał, czy podać a ja mu powiedziałam, że sobie poradzimy z japońską wersją… *^w^* W każdym razie, poradziliśmy sobie!

Najpierw dostaliśmy poczekalnik – duszonego kurczaka w bulionie, z białą rzodkwią (bardzo lubię tę gotowaną w rosole z przyprawami rzodkiew!). Nie był to poczekalnik darmowy – w Japonii w wielu izakayach trzeba się liczyć z opłatą stolikową, od 300 do 500 jenów od osoby, w ramach tej kwoty możemy dostać małą przekąskę jak ten kurczak, albo np.: wypasioną sałatkę warzywną z sosem jak w barze Nakame no Teppen.

Ej, no! Ten kurczak był całkiem wypasiony! Bardzo, bardzo smaczny!

Z zamówionych dań japońska wołowina Wagyu była najsłabszym punktem – źle cięta, a przez to trudna do pogryzienia w wersji na krwisto, a tak to danie było podawane… Reszta pyszna, szczególnie stek z ogona tuńczyka, ogórki z kimchi, ziemniaczki z kawałkami ośmiornicy z Okinawy i mentaiko (solona ikra mintaja), frytki z sosem z marynowanych wnętrzności tuńczyka pasiastego (wiem, brzmi to obrzydliwie, ale było pyszne!!! ^^*~~).

A flaki wołowe to jak dla ciebie brzmią? 🙂

W sumie racja!… *^W^*

A na koniec dnia poszliśmy na drinka do baru SF Kanda Flux, który znaleźliśmy na mapie jeszcze przed wyjazdem na wakacje – wystrój i asortyment nawiązuje do szeregu filmów z szeroko rozumianego gatunku science-fiction! *^V^*

Zaczęliśmy od Kirka (“Star Trek”) i Milk Plus (z “Mechanicznej pomarańczy”).

Po mojemu to “mleko z dobawką” jest, bo ja “Mechaniczną pomarańczę” czytałem w tak zwanym tłumaczeniu “R”. Tak mi się przypomniało, jak ktoś nie wie a go zaintrygowało to wyjaśnienie jest w Wikipedii polskiej. Dawne czasy w ogóle ta lektura. Film też później widziałem ale przyznam, że o ile jest to kawał mocnego filmu to i książka i film dla mej wrażliwej duszy nastolatka były dość ciężkim doświadczeniem… W każdym razie wspominam o tym wszystkim, bo dziś to jest już dość niszowa i książka i film, a to że właściciel baru wprowadził do karty “Milk Plus”, czyli owe “mleko z dobawką” (albo “mleko i coś” jak chyba było w tłumaczeniu filmowym) spowodowało, że ocena baru od razu skoczyła. Znaczy jak to mówią: “szacun”!

A kontynuowaliśmy Alienem (“Obcy”) i Hanem Solo (“Gwiezdne Wojny”). *^v^*

No bo niestety nie było Greedo, którego miałem tego dnia na koszulce. Ale biorąc pod uwagę pietyzm z jakim barman podchodzi tu do wymyślania drinków jest szansa, że Greedo smakowałby spalenizną ;-). A Han Solo był słodki, ale z charakterem i mocny, czyli jak trzeba!

Generalnie miejsce warte polecenia. Wypakowane mnóstwem gadgetów z bardzo wielu filmów, głównie SF i okolicy, dla obejrzenia których chociażby warto je odwiedzić. Do tego bardzo spójna aranżacja wnętrza i fajne drinki w przyzwoitych cenach. Mają też przekąski, ale nie próbowaliśmy przejedzeni tuńczykiem. Warte zauważenia jest jednakowoż, że na czele przekąsek jest pizza z Back to the Future II. Kolejne fajne nawiązanie. Jeśli was kiedyś tu zawieje warto wiedzieć, że:
– stolikowe jest 500JPY od osoby (w ramach niego dostajemy miseczkę chrupek),
– trzeba zamówić minimum 1 drinka na osobę na godzinę (ruchliwe miejsce, ludzie przychodzą się na gadżety pogapić, ale takie zasady często są implementowane w japońskich barach tego typu, oraz z tego co mi wiadomo w maido cafe, hostess barach itp.),
– jest anglojęzyczne menu,
– podają Żubrówkę, ale nie jest składnikiem żadnego filmowego drinka, więc jest okazja wdać się z właścicielem w dyskurs i coś mu podpowiedzieć. Niestety jakoś nie miałem pomysłu na taki drink filmowy, wena mnie pod koniec wyjazdu zawodzi…