Miyajima w rusztowaniach

W piątkowy poranek już było dawno po tajfunie. *^v^* Na niebie było jeszcze trochę chmurek, ale z każdą godziną coraz bardziej się rozpogadzało, więc założyliśmy okolicznościowe blogowe koszulki z Fumami (które namalowałam przed wyjazdem, modyfikując obrazek Grażyny Dłużniewskiej z książki Macieja Wojtyszko “Bromba i inni” *^-^*) i pojechaliśmy na wycieczkę na wyspę Miyajima, obejrzeć słynną wielką bramę stojącą w morzu.

Wyprawa od początku była podszyta pechem… Jeszcze przed stacją (linia JR Sanyo) kupiliśmy na szybko onigiri i kurczaka na patyku, żeby zjeść śniadanie w pociągu. Niestety! Po pierwsze, to nie był taki pociąg, w którym można było wygodnie i niekrępująco zjeść, a po drugie, od momentu kiedy pociąg ruszył, za naszym siedzeniem zaczęło płakać dziecko. Jeśli Wam się wydaje, że kiedyś już słyszeliście bardzo głośno płaczącego niemowlaka – to źle Wam się wydaje i niczego nie słyszeliście!!! Dzieciak płakał przez całe pół godziny naszej jazdy, na wysokich rejestrach, z dodatkiem chrypki, a mnie jaką osobę wyjątkowo wrażliwą na niektóre dźwięki mało szlag nie trafił… Trzeba jednak przyznać, że matka i jej koleżanka robiły co mogły, żeby dzieciaka uspokoić i nic nie działało, a one przepraszały ludzi dookoła – pociąg był pełen, bo to linia prowadząca do przystani promowej, z której odchodzą promy na wyspę Miyajima.

Wysiedliśmy w Miyajimaguchi, zjedliśmy nasze śniadanie przed stacją i poszliśmy na prom, który przewiózł nas na wyspę. Wycieczka bardzo miła trwająca ok. 20 minut, na wyspę płyną dwa promy – jeden specjalnie dłuższą trasą przepływa obok słynnej bramy w wodzie, a że jest to prom należący do linii JR, to płynie się nim w ramach biletu JR Pass. Szkoda tylko, że brama była aktualnie w remoncie, co oznaczało, że była szczelnie otulona rusztowaniami i guzik było widać… Tak w ogóle, nie chciałabym wyjść na malkontenta ale… po pierwsze, na zdjęciach promocyjnych wygląda ona na sporo większą, a po drugie, wydaje się, jakby stała daleko w otwartym morzu a tak naprawdę jest bardzo blisko lądu, co tym bardziej widać kiedy jest odpływ i stoi na piachu… >< (A po trzecie, Robert zgłosił uwagę, że miała być czerwona a jest pomarańczowa… *^W^* Nie wiem, może wyblakła od słońca?… ^^*~~)

Wysiedliśmy na pięknym nabrzeżu i przechodząc przez terminal zauważyliśmy… kartkę z informacją, że z powodu silnego wiatru kolejka linowa na górę nieczynna. Czyli nasza zaplanowana wycieczka właśnie się posypała, bo pojechaliśmy na Miyajimę żeby wjechać kolejką na górę i schodzić sobie spacerkiem w dół, po drodze odwiedzając różne miejsca historyczne i podziwiając piękne okoliczności przyrody… Moglibyśmy wprawdzie wejść na górę na nogach i potem zejść, ale przy 35 stopniach i prażącym słońcu nie był to dobry pomysł. Lepszym było wjechać wyciągiem na szczyt i zejść sobie na spokojnie, wspinanie się od razu odrzuciliśmy z odrazą, nie przy tej pogodzie!

Ponieważ załamał się nam plan wycieczki, poszliśmy na spacer po wyspie – ultra kurort pełen turystów japońskich i zagranicznych, z milionem knajpek i sklepów z tandetnymi pamiątkami co krok! Na Miyajimie mieszkają też jelonki. Nie jest tu tak jak w Narze, gdzie można je karmić i sprzedawane są specjalne wafle dla zwierząt, wprost przeciwnie – wszędzie są informacje, żeby nie karmić jeleni, że to dzikie zwierzęta, więc żeby ich nie drażnić, unikać samców (tych z rogami) i w ogóle uważać. A ludzie co? A ludzie swoje. Matki puszczają dzieci, żeby głaskały i tuliły jelonka, a one zrobią zdjęcia… Ludzie czasami nie mają wyobraźni…

Nie no z tą tandetą to przesadzamy. Jest tam oczywiście masa takich typowo turystycznych bzdetów ale po pierwsze wiele z nich jest bardzo ładnych i na prawdę dobrej jakości, a po drugie jest w tych sklepikach też sporo produktów rękodzieła od których nie ciągnie przysłowiową “cepelią”. Natomiast rzeczywiście o ile w Narze czy na Enoshimie (gdzie przecież każdy towar trzeba wnieść niemal na plecach) ceny wydawały nam się zaskakująco podobne, jeśli nie takie same co w sklepach w Tokio czy gdzie indziej, tak na Miyajimie faktycznie odnieśliśmy wrażenie, że jednak tu są ceny “turystyczne”. Stąd chyba między innymi nasze lekkie uprzedzenie do tego skądinąnd naprawdę uroczego miejsca.

A co do jelonków jeszcze to i chyba karmione są pokątnie dość często, bo łażą za człowiekiem jak psiak jeśli tylko wydaje im się, że człowiek niesie jakieś jedzenie. No, wrodzone to to nie jest na pewno

Tu chyba dobrze karmią, bo kolejka do lokalu!… *^W^*

Na początek dla ochłody kupiliśmy sobie lody – ja kakigoori (kruszony lód) z zieloną herbatą i mlekiem skondensowanym a Robert waniliowego w rożku. Potem weszliśmy na piwo do browaru Miyajima – moje piwo było jeszcze poprawne, ale Roberta Red Ale strasznie przechmielony!

Wygląda na to, że “crafty” wszędzie są równie “craftowe” co u nas. No co ja poradzę, prosty chłopak jestem i lubię piwa dobrze uwarzone a nie wynalazki. Takie gdzie piwowar pamiętał, że piwo robi się ze słodu przede wszystkim a nie z chmielu jak się popularnie uważa. Małe browary, lokalne receptury – to wszystko lubię. Na wynalazki jestem otwarty, ale jak dotąd zwykle są rozczarowaniem… Ale przepraszam, bo dywaguję, a my nie o tym.

Ponieważ odpadła nam wycieczka na szczyt góry, postanowiliśmy iść do akwarium. Spacerkiem wzdłuż innych atrakcji przeszliśmy na drugi koniec wyspy do budynku akwarium a tam okazało się, że ta nieduża ekspozycja kosztuje 1400 jenów za wstęp…. Dla porównania, ogromne kilkupiętrowe akwarium w Osace kosztuje 2000 jenów, a niewiele mniejsze w Kasai Rinkai w Tokio – 700 jenów! Tak więc, kurortowy rozbój w biały dzień, czego nienawidzę, ale co w sumie na tle cen jedzenia i tandetnych pamiątek, i w ogóle tego superturystycznego miejsca nie było zaskoczeniem. Nie bez powodu na sześć wyjazdów do Japonii pod Kaminarimon na Asakusie byłam tylko raz w 2011 i więcej nie zamierzam.

Sakana-kun! To słynna postać z japońskiej telewizji, bynajmniej nie z programów dla dzieci… *^w^* Musiałam wrzucić 200 jenów i wyciągnąć przywieszkę z rybką, z sentymentu… ^^*~~

Każdemu jego “turystyczna tandeta” ;-). Ale cóż, Sakana-kun to postać obok której obojętnie żadne z nas nie przejdzie!

Spróbowaliśmy jeszcze bułeczki ze słynnymi ostrygami z Hiroszimy w sosie curry, bardzo smaczne!

Jak na razie są to pierwsze ostrygi które nam tak zupełnie smakowały! Ciekawe, bo spodziewałem się że pod tym ostrawym curry znikną całkiem, a tu i smak był subtelny ale bogaty, i tekstura znakomita. Trzeba dać ostrygom kolejne szansy chyba.

Zdecydowaliśmy, że koniec tego “turystowania”, wracamy do Hiroszimy! Wsiedliśmy na prom, a potem w tym razem prawie pusty pociąg (było ok. 15:00, więc ludzie wciąż raczej jechali na wyspę niż ją opuszczali), i niedługo znaleźliśmy się znowu w centrum miasta. Na stacji Robert zjadł gofra z kremem brzoskwiniowym i dżemem truskawkowym, super smacznego!

Resztę popołudnia spędziliśmy odwiedzając wielki Book Off Bazaar, gdzie Robert stał przy półkach z figurkami z anime i płakał, że mają tak niskie ceny a my tylko po dwie walizki… *^W^*

To że po dwie to jest nic, bo spokojnie jedną załadowałbym figurkami… Ale na te 9 dni mamy ze sobą tylko plecaki, a to dlatego że przemieszczamy się pomiędzy kilkoma hotelami a po drodze z tym wszystkim jeszcze mamy dodatkowe przystanki wycieczkowe. I nijak z Hiroszimy nie dałbym rady ciągnąć kilkunastu (tak, kilkunastu bo tyle bym kupił przy dostępnym asortymencie i cenach) figurek przez Kobe do Osaki i dalej. Musiałem dokonać bolesnych samoograniczeń. Kilka figurek trafiało do koszyka i z niego wylatywało… No serce boli. To co w Tokio na Akibie kosztowałoby po kilka tysięcy jenów tu było często po kilkaset! Ostatecznie kolekcja powiększyła się tylko o trzy – Mio, Yui i Tsumugi z K-on:

Na kolację wybraliśmy miejsce o nazwie Onokomimura czyli Wioska z Okonomiyakami. Nie wiedzieliśmy tylko jednej rzeczy…

W ogóle z tym staniem w kolejce do knajpy to tu jest norma. W Europie nie spotkałam kolejek przed barem, jak nie ma miejsc to nie ma i się idzie gdzieś indziej. W Japonii często są nawet krzesła przed lokalem, żeby sobie usiąść i poczekać, aż zwolni się stolik.

Że nie jest to jedna knajpa, tylko trzy piętra pełne różnych barów okonomi do wyboru do koloru! *^O^* Zwiedziliśmy wszystkie piętra i dopiero na trzecim znalazły się dwa wolne siedzenia w barze ええがい (a do niektórych miejsc stały kolejki oczekujących!). Zamówiłam okonomiyaki z moim ukochanym natto (fermentowaną soją), a Robert z podwójną wieprzowiną. ^^*~~

I już się nie dowiemy czy ten bar to był gorszy, lepszy czy średni w tym miejscu bo w sumie znaleźliśmy go losowo i nie było szans porównać. A i Google w tym miejscu nie pomoże za bardzo bo wspomniany już brak dostatecznej rozdzielczości powoduje, że Okonomimura ma wspólną, wysoką recenzję. Może i dałoby się wyłuskać gdzieś na Google Maps poszczególne z obecnych tam barów ale obawiam się, że nawet jak one tam są osobno to zadanie jest a-wykonalne. W każdym razie ważne, że nam smakowało. Zresztą obserwując “dynamikę” miejsca szybko zauważyliśmy, że ta konkretna knajpka ma swoją grupę stałych klientów, i to miejscowych emerytów. A sama obsługa stosunkowo młoda. Czyli chyba dobrze dają jeść skoro lokalesi przychodzą.

Następnego dnia rano opuszczaliśmy już Hiroszimę, więc pozostało nam wrócić do hotelu i wyspać się przed podróżą do kolejnego miejsca! *^0^*