A w czwartek jedziemy do Shimobe!

Nadszedł czas pożegnać Kioto i ruszyć w dalszą drogę.

Pierwszy raz byliśmy w Kioto w 2011 roku i zatrzymaliśmy się w pensjonacie Waraku-an, który ma tych samych właścicieli co Rakuza ale znajduje się daleko od turystycznej części miasta, w otoczeniu zamkniętych biznesów i opuszczonych budynków. Tamta dzielnica sprawiła, że zniechęciliśmy się do Kioto a kilka wizyt w świątyniach utwierdziło w nas błędne przekonanie, że na to miasto składa się tylko stara nieciekawa część mieszkalna i punkty turystyczne pełne zwiedzających i sklepów z pamiątkami. Pensjonat Rakuza mieści się na Gionie, w bardzo żywej i malowniczej części Kioto, niedaleko promenady nad rzeką, na granicy tradycyjnej niskiej zabudowy i tętniącego życiem nowoczesnego centrum miasta, i bardzo się cieszymy, że daliśmy się namówić znajomym, żeby znowu tu przyjechać. Co więcej, zaplanowaliśmy w Kioto następne wizyty! *^o^*

Tak jest, odszczekuję niniejszym pod stołem. Kioto jest piękne, żywe i magiczne! Tylko trzeba wiedzieć gdzie stanąć żeby to zobaczyć. Albo mieć szczęście. My za pierwszym podejściem nie mieliśmy, za to od drugiego już wiemy. Chcemy tu wrócić, zresztą nawet jeśli widzieliśmy już sporą część najważniejszych świątyń to mają tu jeszcze Muzeum Kolejnictwa!

Na zakończenie garść zdjęć z pensjonatu Rakuza – nasz pokój i kilka ujęć zakamarków części wspólnej. Wszystko to trzeszczy i skrzypi jak ponad 100-letni om powinien ale na kilka dni na prawdę warto się w takim miejscu zatrzymać bo o ile nie jest bardzo wygodne dla zmęczonego turysty (jedna wspólna łazienka, wspólne toalety, wściekle strome schody itp.) o tyle klimat ma niepowtarzalny!

Ale na razie w czwartkowy poranek spakowaliśmy walizki i taksówką (zamówioną za pomocą aplikację Japan Taxi, jak w Uberze wybieramy skąd chcemy jechać i dokąd, i płatność kartą online, więc w przypadku nawet kompletnej nieznajomości języka japońskiego ta transakcja jest możliwa i przyjemna *^v^*) udaliśmy się na dworzec, skąd shinkansenem Hikari pojechaliśmy do Shizuoka. Tam mieliśmy 7 minut na przesiadkę do expressu Fujikawa Wide View, który zawiózł nas do miejscowości Shimobe Onsen, do hotelu Shimobe – prawie dosłownie, bo hotel znajduje się 140 m od malutkiej stacyjki. *^-^*

Rezerwując pokoje mniej więcej wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale od razu na wejściu zostaliśmy mile zaskoczeni – pani z obsługi na nasz widok wybiegła przed hotel i zaprosiła nas do środka, następnie w recepcji obsługiwała nas pani Japonka nie mówiąca po angielsku i pan Japończyk mówiący bardzo ładnie. Wszystko nam wytłumaczyli i zaprosili na powitalną filiżankę herbaty w hotelowym lobby.

Kiedy już się nią nacieszyliśmy, pani z obsługi zaprowadziła nas na 6-te piętro do naszych pokoi, po drodze pobraliśmy yukaty, w których chodzi się na terenie hotelu. Nasze pokoje okazały się naprawdę ładne i bardzo przestronne, na 10 mat tatami (policzyłam! ^^*~~), na powitanie czekały na nas słodycze, herbata do zaparzenia i rozłożone posłania. Ponieważ od 18:00 serwowano kolację (w formie bufetu, co nas na początku nieco zaniepokoiło…), szybko przebraliśmy się i poszliśmy przed jedzeniem skorzystać z kąpieli w gorących źródłach.

Widok z naszego okna:

O japońskich łaźniach pisałam już nie raz, np.: tutaj czy tu, w hotelu Shimobe jest podobnie poza faktem, że każdego dnia łaźnia damska i męska zamieniają się stronami, pewnie wynika to z tego, że zewnętrzne baseny źródlane są nieco inne i daje się szansę jednej płci skorzystać z obydwu opcji. Po kąpieli napiliśmy się kawowego mleka z automatu, jak każe stara kąpielowa tradycja. *^v^* A potem poszliśmy na kolację.

Jak już wspominałam, przy meldunku dowiedzieliśmy się, że posiłki są podawane w formie bufetu. Trochę nas to zaniepokoiło, bo mieliśmy już śniadanie w formie bufetu w zeszłym roku w hotelu w Hakone, i wybór był niezbyt ciekawy… Kiedy przyszliśmy do naszej przydzielonej sali restauracyjnej (są dwie, bo hotel jest spory), na wejściu powitała nas rozentuzjazmowana pani i przekazała nas panu z obsługi, który nas zaprowadził do stolika, przyjął zamówienie na piwo, dał angielską instrukcję do zrobienia shabu shabu i zaprosił do korzystania ze szwedzkiego stołu. A tam!…… No cóż, nie dam rady wymienić nawet połowy rzeczy, które tam się znajdowały, ale prawie wszystko było przepyszne, niektóre rzeczy były wybitne (rybka na patyku!!!), ilości ogromne i bez ograniczeń. Tak naprawdę na stole nie mamy aż tak dużo jedzenia, kęski są niewielkie a chcieliśmy spróbować jak największej różnorodności. Wesoły pan kucharz sam chodził po sali i namawiał na dokładki. ^^*~~ Oczywiście objedliśmy się po kokardkę, a nawet wyżej… *^w^*, a tego wieczora o 20:30 czekał nas jeszcze event w hotelowym lobby – pokaz gry na japońskich bębnach i pokaz ubijania ciastek ryżowych mochi.

Zeszliśmy we trójkę, bo Robert zdecydował się na odpoczynek w pokoju. Koncert gry na bębnach trwał kilka minut (w ogóle cały pokaz trwał nie więcej niż 30 minut, pewnie ze względu na obecność przede wszystkim emerytów w podeszłym wieku, to 90% hotelowych gości!… *^w^*), a potem zaczęło się ubijanie mochi. Obsługa przytargała kadź, nałożyli do niej ugotowany ciepły ryż i w niego wetknęli drewniane ubijaki. Pan wodzirej zaprosił kilku panów do ubijania i jako pierwszy zgłosił się Wojtek! *^V^* Oczywiście uwieczniłyśmy jego zmagania na filmie! ^^*~~

Potem wodzirej zaprosił panie, uroczo nazywając staruszki “oneesan” czyli “panienko”, i ja też się zgłosiłam, bo czemu nie? Publiczności bardzo się podobało, że ta grupka smarkatych (z ich punktu widzenia) obcokrajowców bierze czynny udział w imprezie! Takie pokazy odbywały się każdego wieczora, ale drugiego dnia już nie poszliśmy.

No a potem to już trzeba było iść spać, bo rano czekało nas śniadanie. W formie bufetu!… *^O^*