We wtorkowy poranek poszliśmy po rozum do głowy i na śniadanie do Yoshinoya. No, przecież jakiś bar MUSI tu serwować typowe japońskie śniadanie! I tak też było! *^V^* Dostaliśmy ryż, zupę miso, grillowaną rybę albo jajka na bekonie, wedle wyboru. Postanowiliśmy powtarzać to doświadczenie! *^O^*
W sumie to przecież wiemy to nie od dziś. Zauważyliśmy to już chyba dwa lata temu albo i trzy, ale jakoś tak rzadko nam się udawało wyjść przed 11:00. Tym razem to też był rzut na taśmę: weszliśmy 10:58, znaleźliśmy menu śniadaniowe o 11:00, pani obsługująca przyjęła zamówienie o 11:01 ale pokazała, że ok, że zrobi wyjątek ;-).
Z Osaki przejechaliśmy do kolejnego punktu naszej wyprawy, do Nary. Plan wycieczki był taki, że zostawiamy bagaże na stacji w przechowalni (coin lockers) a sami zwiedzamy co jest do zwiedzenia bez tobołów, po czym wracamy na tę samą stację i jedziemy dalej. Niestety, okazało się to być nieco skomplikowane. Nara jako miejscowość super turystyczna po godzinie 13:00 wypełniła się odwiedzającymi, z których dużo przyjechało za pomocą JR Passów na stację JR i tam zostawiło swoje bagaże. I dla nas zabrakło już miejsc w dużych szafkach!… Musieliśmy przejść przez miasto na stację Kintetsu i tam udało nam się znaleźć wolne szafki, w których zmieściły się nasze bagaże kabinowe (po dwie sztuki razem), 600 jenów za dzień przechowywania (mała szafka mieści niewielką damską torebkę, nic dziwnego, że prawie wszystkie były wolne!…). Na szczęście było to po drodze do głównej atrakcji Nary. *^o^*
Z czego słynie Nara każdy wie – z jelonków wałęsających się luzem po ulicy i parku prowadzącego do głównych świątyń i zespołów ogrodów. Jak one wiedzą, że dalej im odchodzić nie wolno tego nie wiem, w każdym razie w pewnym momencie spaceru widać jednego jelenia, drugiego, i nagle człowiek jest oblężony przed włochate mordy i niuchające nosy, które szukają u ludzi czegoś do zjedzenia. Na specjalnych stoiskach można tu wszędzie kupić specjalne krakersy dla jeleni, a kiedy zwierzaki nie znajdą w naszych dłoniach krakersa, częstują się czymbądź, chociażby rogiem torby albo rąbkiem bluzki, wiem z doświadczenia….. Przyznaję szczerze, karmienie dzikich zwierząt brykających na wolności nie jest moim ulubionych sposobem na spędzanie wolnego czasu, szybko spanikowałam i uciekłam z daleka od kłapiących mord. Jakkolwiek słodkie by nie były, to jednak dzikie leśne stwory i tam raczej powinny pozostać. Inni nie podzielali mojego braku entuzjazmu i z radością głaskali i karmili rogaczy, dziwne…
Za to przemiło spędziłam sobie czas w Narze w ogrodzie Yoshiki-en, do którego obcokrajowcy mają darmowy wstęp po okazaniu paszportu. Jest to niewielki ale ładnie zaplanowany ogród o trzech częściach – kwiatowy, herbaciany i mchowy, zaczyna być widać jesień… *^-^*
Wieczorem z Nary szybciutko przejechaliśmy do Kioto, w którym zostajemy na dwa noclegi. Zarezerwowaliśmy sobie pokoje w pensjonacie Rakuza, siostrzanym pensjonacie Waraku-an, w którym mieszkaliśmy w 2011 roku. Tamten znajduje się gdzieś w głębi Kioto, za to Rakuza na Gionie, w uroczej części miasta na skraju starej i nowoczesnej części.
Starczyło nam siły na kolację w barze z okonomiyaki – tu są inne niż te w Hiroszimie, nie ma makaronu a składniki są bardziej wymieszane, no i dodano do ciasta imbir beni shoga! Wojtek pierwszy raz jadł pierożki gyoza i był zachwycony. *^o^* Zamówił sobie też omusoba – smażony makaron zawinięty w omlet.
I już tego pierwszego wieczoru nasze wcześniejsze, jeśli pamiętacie niezbyt pochlebne opinie o Kioto wyrobione w 2011 roku zaczęły się chwiać i zmieniać… Ale będzie o tym dalej.