Kto oblał sukienkę kawą (na szczęście zimną!) w pociągu wysokich prędkości Sakura 580 z Hiroszimy do Shin Kobe?… ???? Dobrze, że była to sukienka lniana a do Shin Kobe jedzie się godzinę i 21 minut, poprzecierałam plamy czystą wodą, a kiedy materiał wysechł, nie zostały ślady.
W sobotni poranek opuściliśmy Hiroszimę i pomknęliśmy w kierunku Tokio wspomnianą Sakurą. Pierwszym przystankiem było Kobe, gdzie po drodze do Osaki postanowiliśmy zwiedzić browaru Kiku Masamune. Wysiedliśmy na stacji Shin-Kobe, przeskoczyliśmy metrem na Sannomiya, stamtąd JR Tokkaiso-Sanyo do Sumiyoshi, i wreszcie Rokko Linerem z Sumiyoshi dotarliśmy do stacji docelowej. No i proszę – w Kobe też mają automatyczny, bezzałogowy autobuso-pociąg (AGT) zupełnie jak Yurikamome w Tokio. To wspomniany Rokko Liner właśnie. No ale plan nie zakładał podziwiania AGT tylko zwiedzanie browaru. Przy owym zaś znajduje się malutkie muzeum (wstęp wolny).
Do muzeum przylepiony jest oczywiście sklep i tasting corner, w którym za darmo spróbowaliśmy po łyczku pięciu różnych rodzajów sake produkowanych w tym miejscu – najpierw świeżego nihonshu prosto z taśmy produkcyjnej przed dojrzewaniem (niedostępnego w sprzedaży), potem nihonshu już dojrzałego do sprzedaży, potem czegoś podobnego do lemon sour (mixu miejscowego shouchuu z wodą, sokiem z yuzu i cukrem), miejscowej nalewki śliwkowej (umeshu), a na końcu shouchuu sezonowanego w dębowych beczkach po sherry. Oczywiście alkohole te (oprócz pierwszego rodzaju) były do kupienia w sklepie. Spróbowaliśmy też miejscowej amazake czyli słodkiej sake.
Sake – słowo oznaczające w zasadzie dowolny alkohol, jednak na zachodzie mówiąc “sake” mamy na myśli zwykle japońskie “wino” ryżowe (cudzysłów jest tu wstawiony dlatego, że proces produkcji tego “wina” ma więcej wspólnego z ważeniem piwa niż produkcją wina), które tu na miejscu nazywa się nihonshu (日本酒 ).
Nihonshu (日本酒 ) – wspomniane wyżej “wino” ryżowe uzyskiwane w procesie fermentacji ryżu wcześniej przerobionego przez grzyby Aspergillus oryzae. Ma moc kilkunastu procent i szeroki wachlarz smaków zależących od metody produkcji, stosunku ryżu do wody i miliona innych elementów jak w każdym gatunkowym i dojrzewanym alkoholu.
Shochu (焼酎 ) – a w zasadzie shouchuu (długie o i długie u) to z kolei destylowany alkohol, który może ale nie musi pochodzić z fermentowanego ryżu. Można go bowiem pędzić też z ziemniaków, jęczmienia i innych zbóż i można też robić mieszanki. Zwykle nie przekracza 36% i jest ekwiwalentem naszej wódki.
Chuuhai (チューハイ ) – swego rodzaju drink powstający z domieszania wody gazowanej z cytryną z shouchuu (jest to w zasadzie skrót od high ball shouchuu). Ale poza wodą dodaje się współcześnie soki owocowe, owoce jako takie itp. a sama woda nie musi być gazowana. I czasem też w knajpach taki mix określany jest użytą wyżej nazwą “sour”, w japońskiej wymowie “saua”.
Umeshu (梅酒 ) – nalewka z japońskiej śliwki (ume) na shouchuu. Często mylnie zwana winem śliwkowym (również przez nas…). Zwykle około 15%-owa.To tak tytułem szybkiego wymądrzania się, po detale odsyłam do Wikipedii (Sake, Shouchuu, Chuuhai, Umeshu).
BTW – muzeum i próbowanie alkoholu ZA DARMO? Ciekawe, czy u nas by się przyjęło… 😉
Wycieczka do Kiku Masamune była zaplanowana, ale kiedy już byliśmy na miejscu, Robert znalazł na mapie w Sieci drugi browar Hakutsuru tuż obok, więc postanowiliśmy go też odwiedzić, ale… Niestety znowu Obon wszedł nam w paradę, bo na bramie dowiedzieliśmy się, że nic z tego nie będzie, bo od 13 do 18 sierpnia muzeum nieczynne. Trudno się mówi, nie pozostało nam w takim razie nic innego jak wrócić na stację Sumiyoshi, gdzie wcześniej zostawiliśmy bagaże w szafkach w przechowalni, i dojechać do hotelu w Osace.
Informacje praktyczne przydatne przy zwiedzaniu Japonii z JR Passem (itp.) – Coin Lockers: przemieszczamy się jak już wiecie z Tokio do Hiroshimy, potem z Hiroshimy do Osaki i z Osaki jeszcze dalej zanim wrócimy do Tokio. Ograniczyliśmy zatem bagaże do łatwo przenaszalnych, mamy po plecaku i torbie. Z walizkami w shinkansenie też byłoby ok, ale musielibyśmy je turlać wszędzie ze sobą, a w trakcie przejazdów robimy czasem takie właśnie “skoki w bok” żeby zwiedzić coś po drodze. To samo robiliśmy w zeszłym roku zaglądając do Nary. Tak więc bagaże mamy nieduże i w miarę poręczne, ale to żadna przyjemność zwiedzać z garbem na plecach, szczególnie w tym upale. I tu na pomoc przychodzi nam instytucja coin lockerów (szafek do przechowywania bagażu) znanych każdemu i z polskich dworców. Tyle, że tu coin lockery są nieomal na każdej stacji, często też w centrach handlowych i innych miejscach turystycznych. Ale! Choć są ich setki to jednak nie wszędzie na nie trafimy i warto to sprawdzić za wczasu. Między innymi dlatego jechaliśmy do Kiku Masamune taką a nie inną drogą, bo na stacji JR spodziewałem się skrytek owych na pewno, a na innych okolicznych już nie. Sprawdziwszy na mapie upewniłem się, że miałem rację – na JR Sumiyoshi skrytki są. Niestety nie da się ich “tekstowo” wyszukać na Google Maps (albo ja nie umiem). Za to można wypatrzeć odpowiedni symbol z kluczykiem na zbliżeniach.
Zatem po tym przydługim wstępie: porzucanie bagaży w coin lockerach to bardzo dobry pomysł na zwiedzanie bez obciążeń. Tylko pamiętajmy, że:
1. W turystycznych miejscach ten sam pomysł mają wszyscy – lockerów jest zaś ilość ograniczona. Miejcie alternatywną lokację na podorędziu.
2. Ceny lockerów to zwykle od 300 do 700JPY za użycie (nie ma opłaty za czas) ale te tanie są malutkie. Niemniej nasze dwa plecaki spakowane na kilka dni (takie 20-25l) da się wepchnąć w jeden locker za 500JPY. Niestety resztę gratów (mniejszy plecak, torba – bo ktoś, znaczy ja, oszalał w Book Off Bazaar…) wkładamy do drugiego za 400JPY.
3. Jak się coś włoży do lockera, wrzuci kasę i go zamknie to otworzyć go można, ale następne zamknięcie to następna opłata… Czyli warto przemyśleć czy to co chciałem ze sobą zabrać na wycieczkę to już na pewno mam przy sobie a nie w plecaku. To taka notatka osobista ;-).I jeszcze punkt 4, bo mi się przypomniało – do szafki średniej wielkości za 500 jenów (ta była największą dostępną na stacji Sumiyoshi) nie mieści się duża nieskładana parasolka, więc musieliśmy ją ze sobą nosić! (Dobrze, że statyw do aparatu się zmieścił…) Weszłaby ona do tej największej szafki za 700 jenów na super wielkie walizy, ale takiej na tej stacji nie było…
W Osace zatrzymaliśmy się w świeżutko (bo w kwietniu tego roku) otwartym hotelu Bespoke. Z zewnątrz (i na zdjęciach w Sieci) prezentował się całkiem okazale, ale na miejscu okazało się, że dużo jest tu “po taniości”. Pokój malutki, wiadomo, drewniana ławka na małe walizki – okay, ale po co zamiast normalnego biurka z krzesłem jest mini-kanapa i niewygodny stoliczek kawowy?… Niewygodny z mojego punktu widzenia, bo ja potrzebuję usiąść przy stole z laptopem, na którym obrabiam zdjęcia i piszę wpisy na bloga (w końcu wylądowałam na łóżku z laptopem na kolanach). Nie ma nawilżacza oczyszczającego powietrze, co już w zeszłym roku było w hotelach standardem, w Tokio i w Hiroszimie oczywiście były, sprzątanie pozostawia wiele do życzenia. Na plus należy zaliczyć, że jest okno, z normalną szybą (nie mleczną!), wychodzi na ulicę a nie na budynek na wyciągnięcie ręki *^w^* i się otwiera! Ogólnie nie ma tragedii, zostajemy w tym hotelu tylko trzy noce.
Z jednej strony to taki nowoczesny, niemal butikowy hotel miał być, a z drugiej strony trzeszczy (dosłownie, podłoga w łazience :-)), armatura i washlet w łazience wyraźnie po taniości, spora cześć drobnego wyposażenia na poziome 100-jenówki. Nie, żeby w 100-jenówkach tu tandetę sprzedawali, pisaliśmy już o tym, ale czego innego człowiek oczekuje w takim właśnie niby butikowym hotelu. Szczególnie, że lobby na ten przykład mają ogromne i całkiem luksusowe… No nie polubiliśmy się z Bespoke.
Po odświeżeniu poszliśmy w miasto poszukać kolacji. Najpierw trafiliśmy na uliczkę handlową Karahori (空堀商店街), bo tuż przed wyjściem w tv obejrzeliśmy fragment klasycznego programu w japońskiej telewizji – osobowość telewizyjna jedzie z ekipą do jakiegoś miejsca i tam je lokalne przysmaki i odwiedza okoliczne sklepy, rzemieślników, itp. I właśnie pan prowadzący był na Karahori w barze u 93 letniej babci, która podawała じゃが玉 czyli okonomiyaki z ziemniakami! *^V^* Zachciało nam się tej wersji, i poszliśmy poszukać tego baru, ale niestety nie udało nam się go znaleźć – był prawdopodobnie zamknięty bo to taka bardziej lokalna ulica handlowa i sporo sklepów i knajp zamyka się około 18:00.
Skoro nie tam to trzeba było zjeść gdzieś indziej, i na mapie Google’a wybraliśmy inny bar niedaleko, który miał wysoką ocenę i żadnych zdjęć… Postanowiliśmy zaryzykować! *^v^*
Ale nim tam dotarliśmy po drodze trafiliśmy na…
…knajpkę prowadzoną najwyraźniej przez lokalnych Rosjan. Z różnymi słowiańskimi przysmakami jak pierogi i wódka. W tym jak widać obowiązkowa Żubrówka i Spirytus Rektyfikowany. Ja naprawdę chciałbym kiedyś dotrzeć do informacji skąd się ten spirytus Japończykom wziął… Bo w każdej, ale to w każdej szanującej się sakayi (sklepie z alkoholem) znajdziecie zawsze te dwa trunki: Żubrówkę (dziuborowka) i Spirytus Rektyfikowany (supiritusu). Jakby normalnie żaden Japończyk nie mógł się po prostu obyć bez butelki spirytusu polskiego. Bo to zawsze jest ten sam, stary produkt Polmosu z napisem “Spirytus Rektyfikowany” po polsku, wraz z dumnym dopiskiem “Product of Poland”. Szkoda, że jesteśmy tu tylko 3 noce i skupiamy się na lokalnych potrawach, bo chętnie bym do tej knajpki zawitał.
Bar Sakamoto okazał się bardzo local place for local people, *^O^*, ale pani, która go prowadziła nie zaprotestowała, kiedy weszliśmy. Dostaliśmy ręczniczki do wytarcia dłoni (genialny zwyczaj! nie rozumiem, dlaczego nie robią tak w każdym barze czy restauracji poza Japonią!), w miarę naszych możliwości językowych przestudiowaliśmy menu (było tylko po japońsku) i zamówiliśmy 海老玉 (okonomiyaki z krewetkami) i 豚玉 (z wieprzowiną). Do tego zimne piwo i mikan sour. Oprócz nas w barze siedziało trzech panów, do których po chwili dołączył czwarty. Jedli różne smażone rzeczy, popijali piwko i drinki, żywo rozmawiali, w końcu był to sobotni wieczór! *^O^* Nasze przybycie na chwilę wywołało ciszę i konsternację, ale za moment wszystko wróciło do normy i już nikt nas nie zauważał. ^^
I powiem Wam, że to był najlepszy placek okonomiyaki, jaki kiedykolwiek jadłam!!! *^0^*~~~
Po kolacji zaliczyliśmy jeszcze spacer na słynną turystyczną ulicę Dotonbori, w sumie nie wiem po co, ale z kronikarskiego obowiązku zrobiliśmy sobie krótki spacer wzdłuż rzeki, po której na obu brzegach rozłożyły się najróżniejsze biznesy nastawione na zaspokojenie wszelakich potrzeb turystów – restauracje, kluby, sklepy wolnocłowe, itp, itd.
Ogromny tłum, hałas, chaos, ludzie na piechotę i na rowerach (to akurat pewnie przejeżdżający mieszkańcy), widziałam Chinkę która na środku deptaka przed sklepem z kosmetykami próbowała upchnąć zakupy zrobione przed chwilą do wielkiej walizki, i wcale jej się to nie udawało, tyle tego było… Każdy robi zdjęcia wszystkiego albo selfie samemu sobie, naganiacze reklamują bary, ostatnie miejsce na ziemi, w którym możecie się spodziewać mnie znaleźć. Dotonbori gładko przechodzi w dzielnicę love hoteli, soap landów (czyli burdeli) i hostess i host klubów (gdzie spędza się czas na rozmowie/piciu alkoholu z wybranym towarzyszem, za grube pieniądze oczywiście). Kilka ulic dalej i już byliśmy w spokojnej okolicy naszego hotelu. ^^*~~
O przepraszam! Soap land to nie jest żaden burdel, tylko miejsce gdzie zmęczony pracą klient może zostać bardzo dokładnie umyty przez pracownicę przybytku. Taki lokalny koloryt, no…
Bardzo bardzo dokładnie umyty!…… *^W^*
Jakbym tam była. :))))
W browarze, w barze czy na Dotonbori? Zresztą, w każdym z tych miejsc towarzystwo byłoby bardzo przyjemne! ????