Uwaga techniczna – wszystkie zdjęcia wyglądają lepiej po kliknięciu (w treści wpisu wydają się być trochę rozmazane i nie potrafię nic zmienić w ustawieniach, żeby tak nie było…), ciekawsze ujęcia np.: krajobrazów są duże i warte obejrzenia w dużym formacie, więc proszę sobie kliknąć. A zdania kursywą tradycyjnie dopisuje Robert. *^v^*
Ten wyjazd stał pod wielkim znakiem zapytania, ze względu na chorobę mojej mamy. Nie nastawiałam się, nic nie było wiadomo.
Kiedy okazało się, że jednak jedziemy, nie byłam na to przygotowana… Pakowanie mnie przerastało, wkładałam i wyjmowałam rzeczy z walizki, wciąż nie wiem, czy zabrałam wszystko co potrzebne (oraz wiem na pewno, że nie zabraliśmy dwóch obiektywów do aparatu…). Trochę też martwiłam się o koty, bo pierwszy raz zostawialiśmy je na tak długo. Nie same, oczywiście, ale jednak… Dwa dni przed nami wyruszyli nasi znajomi, z którymi zaplanowaliśmy tegoroczny wyjazd, Lena i Wojtek. Od sobotniego ranka kusili nas zdjęciami, a ja nabierałam ochoty na Japonię, chociaż jeszcze tydzień wcześniej chciałam zakopać się pod kołdrą na resztę jesieni i zimy, i nie wychodzić z domu nawet na krok. No, ale pojechaliśmy. ^^*~~
Pierwszy przystanek – Monachium. 2 godziny do następnego lotu, czyli chwila czasu na spróbowanie lokalnej kuchni bawarskiej. Robert przed wyjazdem wyszukał restaurację, w której podają lokalne piwa, obazdę (pastę z camemberta, piwa i cebuli) i precli. Jeden lokal znajdował się obok lotniska i tam nie mogliśmy się dostać, bo nie mogliśmy wyjść z terenu lotniska ale ku męża radości drugi był w środku niedaleko naszej bramki! *^v^* Niestety!…
Nie mieli obazdy!… Ale były i precle i lokalne piwo, więc zamówiliśmy sałatkę bawarską z mortadeli z cebulą i i ogórkiem konserwowym w occie (i wersję szwajcarską, z dodatkiem jajka na twardo i żółtego sera *^o^*), i w tak przyjemnym towarzystwie żywnościowym spędziliśmy czas oczekiwania na samolot do Tokio!
Jeśli na lotnisku znajduje się knajpka z własnym minibrowarem to w sumie można się domyślić, że jesteśmy w Monachium. Takie miasto w którym piwo to jest temat traktowany poważnie.
Lot na długich dystansach zawsze zaczyna się przyjemnie – jest początkiem podróży i etapem oczekiwania na dotarcie do miejsca docelowego, no i człowieka karmią i poją. Nie, żeby jakoś wyjątkowo smacznie, ale w sumie da się zjeść. ^^*~~
Ale potem robi się mniej przyjemnie, bo spanie na samolotowym fotelu, w hałasie silników, w zmniejszonym ciśnieniu i zaduchu samolotowej puszki jest żadnym spaniem… Na szczęście czas mija a człowiek w podróży przemieszcza się nieuchronnie i po 11 godzinach w końcu ląduje w Tokio! *^V^* A jak wyląduje, to zabiera bagaże, jedzie do hotelu (w tym roku to Villa Fontaine na Nihonbashi), tam spotyka się ze znajomymi i idzie na kolację. Na przykład na tempurę do naszej ulubionej sieciówki Tempura Tendon Tenya!
Tego dnia pod wieczór już tylko przeszliśmy się z piwem i przekąskami do pobliskiego parku z ławkami i stolikami, a jak dopadło nas zmęczenie popodróżne to wróciliśmy do hotelu i padliśmy w pościel. Dodatkowym argumentem przeciwko pisaniu wpisu na bloga od razu na gorąco był fakt, że mój komputer odmówił połączenia się z hotelowym WiFi… W związku z tym obiecaliśmy sobie zakup odpowiedniego przewodu w dniu następnym i z czystym sumieniem zasnęliśmy snem kamiennym! *^-^*~~
Nihonbashi wieczorową porą…
yay 😀 super że dolecieliście i już zdążyliście się zatempurzyć ^v^ bawcie się tam na całego. btw. co to Nihonbashi takie jasne w tej wieczorowej porze? (obiektyw?)
Bawimy się! Wczoraj zrobiliśmy ponad 10 km z buta… *^w^* A zdjęcie zrobione moją Lumią, taki mam cud aparat w komórce, że bez flesha tak potrafi!… ^^*~~
zacna jest moc smartfonów :3