Najlepiej zacząć dzień od pożywnego śniadania! *^o^*~~~ O 7:30 takie śniadanko czekało na nas w stołówce – smażona rybka, omlet, ryba faszerowana podana na zimno, mentaiko, kiszonki, daikon i umeboshi, jajko w koszulce, natto, sałatka ziemniaczana z sałatą, cebulą i pomidorkiem, do tego obowiązkowo miseczka ryżu (można prosić o dokładki, wielki pan Japończyk siedzący obok nas prosił!) i zupa miso. Na podgrzewaczu bulgotał yudofu (湯豆腐), czyli gotowane tofu z mizuną i dymką. Na deser były owoce – kiwi i cząstka pomarańczy.
Wstaliśmy tak wcześnie, bo tego dnia czekała nas wycieczka w góry! Na szczęście obejmowała ona głównie schodzenie po bardzo wygodnych szlakach wyłożonych ścieżkami z drewna, podziwianie jezior i wodospadów i spacer po płaskowyżu. *^o^* (ja na żadne łażenie po górach się nie piszę!) Oddajmy teraz głos architektowi naszej środowej wycieczki, Robertowi. *^-^*~~~
Uwielbiam Tokio, jego wielkomiejskość i ogrom, architekturę, klimat, wszystko. Ale też raz na jakiś czas chciałbym z niego wyjść i zobaczyć co jest poza. Wyjście z Tokio jest trudne ze względu na rozmiar miasta. Żeby zobaczyć w Japonii coś poza przestrzenią zurbanizowaną 3 lata temu postanowiłem wybrać się pieszo z Kioto (nieporównywalnie mniejsze miasto, łatwiej wyjść…) do Otsu. Wtedy cały pomysł narodził sie ad hoc ale szczęśliwie udało się nie zgubić i zaliczyć wspaniałe wrażenia. Tym razem postanowiłem jednak być przygotowanym…
Szukając możliwej do odbycia wycieczki poza miastem trafiłem na jakiegoś zapomnianego bloga kogoś, kto jakieś bodaj 5 lat temu wędrował szlakiem w okolicach Nikko. Od tego miejsca trafiłem na strony korporacji Tobu reklamujące Tobu Nikko Passes czyli kilkudniowe bilety zniżkowe na pociągi z Tokio do Nikko oraz na miejscowe autobusy. Dodatkowo takie „przepustki” oferują zniżki lub zawierają w sobie bilety na różne miejscowe atrakcje. Jakie – poczytajcie sami bo nie ma sensu przepisywać po Tobu, dość że wedle moich skrupulatnych wyliczeń uznałem, że dla nas najlepszy będzie All Nikko Pass ważny przez 4 dni (choć zdecydowaliśmy się jechać tylko na trzy). Opisaną tu wycieczkę można oczywiście przeprowadzić w ogóle bez noclegu w okolicy w ramach jednodniowego wypadu ale skoro już jechaliśmy w miejsce słynne z ryokanów z rotenburo to stracić szansę na nocleg w jednym z nich, choćby malutkim i tanim, byłoby głupio. No ale o tej części rozpisze się moja małżonka w pozostałych wpisach więc przejdźmy „do adrema”…
ALL NIKKO PASS
Ta „przepustka” jak wspomniałem ważna jest przez 4 dni, ale jej zaletą w odróżnieniu od 2 Day Nikko Pass jest to że można na niej jeździć chyba wszystkimi miejscowymi autobusami korporacji Tobu, w tym tymi do Chuzenji i Yumoto Onsen bez dopłat. Dodatkowo daje nam ona darmowe bilety do świątyń Toshogu, Rinnoji i Dutarasan (bez wejścia do Mauzoleum Taiyu). No i oczywiście pozwala nam na dojechanie bez dodatkowych opłat ze stacji Tokyo Skytree do stacji Tobu Nikko i z powrotem (raz tam, raz z powrotem pociągami Rapid i Section-Rapid – taki nasz pośpieszny, tylko szybszy i jeździ o czasie co do minuty). Przepustka jest tania, oczywiście w porównaniu do cen biletów kupowanych osobno, kosztuje 4520¥. Tylko uwaga – trzeba ją zamówić na wymienionych wyżej stronach na 4 dni przed planowaną podróżą! Do Nikko zależnie od pory dnia pojedziemy 2 lub 2.5h, bez „przepustki” odpowiednio za 2700¥ lub 1360¥ (te tańsze pociągi wydają się jeździć bardziej rano i po południu ale generalnie jest ich dużo).O 8:46 stawiliśmy się na przystanku autobusowym obok naszego hotelu i ruszyliśmy w trasę. Przejazd do Yumoto Onsen (湯元温泉) zajmuje 80 minut, po drodze autobus przejeżdża przez Chuzenji (中禅寺温泉). Poranek w Nikko był szary i zanosiło się na deszcz z tych co to siąpią przez cały dzień więc i nastrój nie był najlepszy. Zmęczenie poprzednich dni i śniadanie o 7:30 też dołożyło swoje więc nieomal natychmiast zasnąłem. Ocknąwszy się w połowie drogi do Chuzenji udało mi się jeszcze bardziej zmarkotnieć, bowiem tu już nie tylko na deszcz się zanosiło ale dodatkowo całą okolicę spowijała mgła o gęstości tej z Silent Hill, widoczność kilka metrów a dalej mleko. Dlatego uznałem, że obrażam się na świat bo tego już za wiele (co jeszcze się stało napiszę na końcu…) i gdy tylko autobus wjechał dalej na górskie serpentyny zasnąłem ponownie. Kierowca wywijał całym wielkim autobusem po zakrętach tak ciasnych jak tylko w tym kompaktowym kraju chyba robią. Robił to widząc dokładnie nic co nawet było zajmujące, ale jak wspomniałem sen wygrał. Dlatego gdy jakiś czas potem ocknąwszy się zobaczyłem twarz mej małżonki o kolorze o kilka tonów bledszym niż owa mgła za oknem trochę żałowałem, że przespałem najbardziej emocjonujący kawałek trasy. Małżonka rozważała zaś co jest gorsze: start samolotu w deszczową pogodę czy może jednak to co właśnie jakimś zbiegiem okoliczności jednak przeżyła… Ręki nie wyrwała mi tylko dlatego, że przy wsiadaniu okazało się, że nie możemy usiąść razem bo nie ma miejsc a wyrywać rękę obcemu Japończykowi byłoby jednak nie na miejscu. A ja przespałem nawet komunikat żeby zapiąć pasy bo będzie niebezpiecznie…
Przejazd ze stacji Tobu Nikko do Yumoto Onsen (湯元温泉): 80 min. i 1700 ¥ lub All Nikko Pass.
Będę gdzieniegdzie podawał japońskie nazwy w kanji – bardzo przydaje się mieć je zapisane bo na miejscu to już nie Tokio i na anglojęzyczne napisy wszędzie liczyć nie można.. To samo tyczy się próby przygotowania sobie trasy autobusowej zawczasu. Rozkład i cennik jest w Internecie, a jakże ale nie ma go w wersji anglojęzycznej. Na szczęście odrobina samozaparcia, żona i Google Translator wystarczyły, żeby to rozgryźć, jak się okazało trafnie. A potem na miejscu w Nikko miła pani w okienku dała nam ten sam rozkład (wersję uproszczoną ale wystarczającą) przetłumaczony i odbity na xero… No ale i tak warto się przygotować.
Wracając jednak do wycieczki okazało się, że pogoda na miejscu w Yumoto jest słoneczna i przepiękna! Góry jednak mają swoje prawa. Całkowicie spowite we mgle Chuzenji jest niby ledwie 13 km (i to drogą, w prostej linii sporo mniej), niby tylko jakieś 150 m niżej a pogoda w tych dwóch miejscach jak w dwóch różnych porach roku! Szczęśliwi że tak się ułożyło ruszyliśmy realizować nasz program.
Yumoto (湯本) dosłownie znaczy „źródło gorącej wody”. Jest to mała miejscowość wypoczynkowa nad jeziorem o tej samej (no, zbliżonej ale idea jest ta sama) nazwie: Yunoko (dosłownie „jezioro gorącej wody”). Z naszego krótkiego spaceru po Yumoto wynika, że zasadniczo są tu nieomal same ryokany (tradycyjne hotele w stylu japońskim) i hotele współczesne, zapewne wszystkie mniej lub bardziej wyposażone w onseny (łaźnie z wodą termalną) korzystające z miejscowych gorących źródeł. W szczególności w Yumoto owe gorące źródła są zasiarczone, co z jednej strony ma swoje zbawienne ponoć działanie zdrowotne a z drugiej powoduje iż nad miejscowością unosi się uporczywy odór siarkowodoru! Ale wytrzymać się da. Pospacerowaliśmy zatem po Yumoto w szczególności celując w dwa miejsca – otwarty publiczny onsenik do moczenia stóp (siarkowe wody są ponoć dobre na rozluźnienie mięśni i inne wszelkie schorzenia aparatu ruchowego więc w sam raz) i świątynię owym siarkowym źródłom poświęconą. Świątynia udostępnia publiczny onsen do maczania całego człowieka, tym bardziej chcieliśmy ją odwiedzić. Niestety okazało się, że z uwagi na awarie pompy i remont owej źródło z maczaniem stóp jest zamknięte! Potem zaś okazało się, że zamknięta (na tyle na ile da się oczywiście zamknąć) jest i świątynia a ów publiczny onsen jest albo bardzo mały i zamknięty, albo całkiem duży ale opuszczony i nieomal zawalony, albo go w ogóle nie znaleźliśmy… Generalnie całe miasteczko wyglądalo na wymarłe, ludzi widzieliśmy dwa razy z czego raz byli to kierowcy autobusów wycieczkowych na wielkim parkingu obok dworca autobusowego, wszystko od informacji turystycznej po kasy na dworcu zamknięte i tylko wejścia do niektórych hoteli czy ryokanów sugerowały, że w środku jest jakieś życie bo drzwi były otwarte. W połączeniu ze wspomnianym odorem siarkowodoru pomimo słonecznego przedpołudnia miałem ciągłe reminiscencje z Silent Hill albo może bardziej z Higurashi no Naku Koro ni… Chotto kowai… Zakupiliśmy zatem lody w automacie na dworcu (miasto może być sobie wymarłe, ale automaty w Japonii są zawsze i jestem przekonany, że w wypadku wystąpienia apokalipsy zombie też by działały i były odpowiednio utrzymywane) bo nic innego na drogę do przegryzki kupić nie szło i ruszyliśmy nad jezioro.
Samo jezioro również zasilane jest ze źródeł siarkowych wypływających z miejscowego siarkowego bagienka Yunodaira i ma ten sam upojny zapach który choć słabnie z odległością od źródła jest wyczuwalny jeszcze długo na trasie wycieczki. Nad jeziorem okazało się, że jednak jacyś ludzie tu są i to całkiem sporo. Wędkarze, dzieciaki ze szkolnej wycieczki, emeryci na spacerach. Znalazla się nawet kawiarenka nad wodą. Co prawda nasze marzenia o konbini i onigiri spełzły na niczym ale przynajmniej mieli Pocky i było się czym pokrzepić. Dalsza droga poprowadziła nas wzdłuż brzegu jeziora, gdzie w jednym miejscu pod drogą przeprowadzona jest rura, którą jezioro zasilane jest siarkowym warem ze wspomnianego wcześniej bagna.
Yumoto znajduje się na wysokości około 1500 m. nad poziomem morza. Wody z jeziora wylewają się wodospadem pod nazwą, jakżeby inaczej, Yudaki czyli „wodospad gorącej wody”. Do wodospadu wybraliśmy trasę wschodnim brzegiem, nieco krótszą, opisaną na tablicy informacyjnej jako bardziej słoneczną i zawierającą w ramach atrakcji wysepkę królików (Usagi Jima, ale żadnych królików nie zanotowaliśmy…). Tablica zawierała też wszelkie informacje niezbędne jak na przykład co na danej trasie kwitnie i w jakich miesiącach oraz co konkretnie ćwierka i kwacze, pełen profesjonalizm. Usagi Jima okazała się być mało widowiskowa, bo ją drzewa zasłaniały (podmokły półwysep w całości porośnięty bardzo mokrym lasem) ale szło się przyjemnie. A potem szlak zaprowadził nas do wodospadu.
Od szczytu wodospadu rozpoczyna się pieszy szlak turystyczny prowadzący przez bagnisty płaskowyż Senjogahara (którego nazwę regularnie przekręcam ze względu na skojarzenie z pewną nomen omen gorącą panną ze wspaniałego anime) aż do jeziora Chuzenji. Szlak jest prawdziwie emerycki jeśli pokonujemy go w tym kierunku (bo można też pod górę oczywiście) a jego duża część, nie tylko bagienna, poprowadzona jest po drewnianych pomostach. Trochę jak w Białowieży, przy czym tu nie ma barierek. Czasem bardzo nie ma! Znaczy w wielu miejscach gdzie w zasadzie nawet ja bym się nie obraził a co dopiero emeryt barierek nie przewidziano. Ale albo japońscy emeryci są sprawniejsi (to na pewno patrząc po ich żwawości i sprzęcie trekkingowym jakim dysponują) albo bardziej zdyscyplinowani (a pewnie jedno i drugie). Może tu nie ma obyczaju skarżenia gminy/miasta/parku etc. przed sądem za własną nieostrożność, głupotę czy zaniedbanie w opiece nad swoim dzieckiem? Sam wodospad jest doprawdy malowniczy ze swoim 70-cio metrowy spadkiem. Można go obejrzeć od góry oraz schodząc w dół szlaku prowadzącego zaraz obok a na koniec ze specjalnego tarasu na dole (tu już barierki są, żeby się można było oprzeć przy kontemplacji). Taras przyczepiony jest do kawiarenki, jadłodajni i konbini w zależności od potrzeb i zasobów turysty. Jest też miejsce żeby zapalić, organizacja jak zwykle znakomita!
Dygresja: Robert marudził, że nie miałam za sobą wysokich za kostkę butów trekkingowych (miałam sportowe balerinki na porządnej gumie), a tu proszę, pani jest w górach na randce, na obcasach!… *^w^*
U podnórza wodospadu zaczyna się, uwaga, Yukawa („rzeka gorącej wody”) – całkiem do rzeczy oczywiście! Mniej więcej wzdłuż owej prowadzi dalej szlak wijący się przez wspomniany płaskowyż Hitagi-chan, o przepraszam, Senjogahara. Płaskowyż oferuje wspaniałe widoki od leśnych ostępów z szumiącym potokiem do rozległych bagiennych równin z gęstą wysoką trawą z rzadka przetykaną brzozami przez którą wije się leniwie nasza „gorąca” rzeka. Po drodze jest mały stawik nad którym wciąż można wyczuć siarkowy powiew źródeł, w tym miejscu też szlak rozgałęzia się oferując dłuższą, bardziej leśną ścieżkę i krótszą bardziej bagnisto-równinną, którą my poszliśmy. Po drodze cały czas liczyłem że wypatrzę gdzieś wspomnianą Hitagi-chan…
Wybierając dalszą drogę od wodospadu Yutaki turysta staje przed dylematem – w lewo spokojną trasą, w prawo też łatwą ale w potencjalnym towarzystwie Kuma-chan-tachi… O czym ostrzegają tablice informujące, żeby po pierwsze niedźwiedzia nie karmić, po drugie idąc robić możliwie dużo hałasu, a po trzecie w przypadku spotkania oko w oko z dziką zwierzyną nie uciekać w panice tylko grzecznie się wycofać. Nam było tędy właśnie po drodze i nieco zaniepokoił nas fakt, że po pierwsze na ścieżkę wchodzi się przez bramkę w wysokim ogrodzeniu a po drugie wszyscy napotkani emeryci wyposażeni są w głośne dzwonki, a my nie… No ale poszliśmy.
Panoramę można kliknąć i wtedy się powiększy.
Bagnista równina z czasem ustępuje ponownie leśnym ostępom, leniwa rzeka przyspiesza. Ku mojemu rozczarowaniu Kuma-chan jakoś się nie pojawił, za to rzeczka zaczęła coraz bardziej szumieć i stroszyć pianę. Po jakimś czasie dotarliśmy do bramki wyjściowej a od niej już było blisko do kolejnego wodospadu, który chyba od tego jak się wije wśród skał, huczy i sroży nazwany został Smoczym – Ryuuzunotaki (竜頭ノ滝). Przynajmniej mi się tak kojarzył szczególnie, że na dole przy tarasie widokowym z kafejkami motyw takiego „chińskiego” smoka jest wielokrotnie namalowany na wielu różnych elementach i skojarzenie się narzuca samo.
Przejście przez ten kawałek trasy zajmuje w zależności od tempa i czasu poświęconego na piknikowanie i podziwianie krajobrazów jakieś 2.5 do 4 h. Warto założyć buty do pieszych wędrówek bo choć trasa jest łatwa ma kilka na prawdę stromych i śliskich albo błotnistych punktów.
Przemiła pani sprzedająca w kafejce ze smokiem przepytała nas skąd jesteśmy i czy czasem nie mieszkamy w Japonii skoro tak znakomicie mówimy po japońsku (po tym jak umiałem wydukać to co chciałem a moja małżonka zrozumiała część tego o co nas wypytuje…). A to przy okazji zakupienia u niej przeze mnie kubeczka amazake (słodkiej sake), którą wielokrotnie już widzieliśmy w anime czy mandze, która jest tradycyjnym napojem festiwalowym, którą słodkie dziewczęta w owych anime/mangach (najczęściej młode samotne nauczycielki) się radośnie upijają na owych festiwalach a o której nie miałem pojęcia ani jak wygląda ani jak smakuje bo nigdy nie było okazji na nią trafić. Wygląda jak zważone mleko, smakuje bardzo słodko i jest świetnym smacznym rozgrzewającym napojem. Nie dziwię się tym nauczycielkom. Szczególnie, że na festiwalach zdaje się rozdają ją darmo…
Od wodospadu trzeba dalej dojść jakieś 500 m do Shobugahamy (菖蒲ケ浜), a raczej do campingu w owej miejscowości obok którego jest znacznie gorzej oznaczona przystań promowa. W zasadzie przystań nie jest oznaczona wcale, ale obok campingu jest oddział Stowarzyszenia Wędkarzy opisany po angielsku i w nim właśnie jest owa przystań. Stąd możemy popłynąć sobie przez jezioro Chuzenji (do którego właśnie wpływa rzeka Yukawa kawałek za wodospadem Smoka).
Prom pływa co godzinę do 15:50 i w pół godziny z okładem za niewielką opłatą przewiezie nas do Chuzenji specjalną wycieczkową trasą obejmującą maleńką wysepkę świątynną i co nieco dzikiej przyrody.
Prom Shobugahama (菖蒲ケ浜) – Chuzenji Onsen (菖蒲ケ浜, 船の駅), trasa D (Dコース) zajmuje 35 min. i kosztuje 760¥ (z All Nikko Pass 10% zniżki).
W trakcie rejsu poza podziwianiem opisanych wyżej atrakcji zauważyliśmy, że w okolicach Chuzenji jest jakoś dziwnie. Wszędzie świeci słońce, jest piękny letni dzień a Chuzenji wygląda tak:
I jakiś czas później dotarliśmy tam. Widoczność spadła do kilku metrów, mleko wszędzie, znowu Silent Hill! Po przybiciu do portu w Chuzenji mieliśmy wrażenie że znowu zmieniliśmy pory roku. Kiedy zeszliśmy z promu dwie młode Chinki rozważające najwyraźniej rejs wycieczkowy zaczepiły nas pytając, czy w ogóle cokolwiek widzieliśmy po drodze. Wytłumaczyliśmy im, że ta mgła jest tylko tutaj i kończy się 100m stąd ale nie jestem pewien czy nam uwierzyły…
Dygresja: Hiroko, koleżanka mojej żony, ostrzegała nas żebyśmy w okolicach Nikko uważali na małpy. No i nie uważaliśmy i się okazało, że prawie wdepnęliśmy w nie w Chuzenji… Jak się okazało robienie im zdjęć tak nachalnie mogło wcale nie być dobrym pomysłem, bo zgodnie z ostrzeżeniem wiszącym na dworcu autobusowym… Podobno małpy potrafią wyrywać ludziom z rąk białe reklamówki bo wiedzą, że jest w nich jedzenie ze sklepu i atakować osoby robiące im zdjęcia.
Po krótkim posiłku złożonym z bento kupionego jeszcze przy Yudaki i miejscowego piwa warzonego w Nikko ruszyliśmy ku ostatniej atrakcji dnia, którą miał być wodospad Kegon (華厳の滝, Kegon no taki). Wodospad jest największy na trasie, ma prawie 100m wysokości i trzeba przyznać, że słychać go już z oddali. Tymże wodospadem woda z jeziora Chuzenji wypływa dalej w kierunku Nikko. Nawet tu momentami jeszcze jest wyczuwalny aromat zgniłych jajek! Japończycy lubią rankingi, ten wodospad jest na jednym z nich, konkretnie jest to jeden z trzech najpiękniejszych wodospadów Japonii. Można go podziwiać z platformy widokowej na górze oraz z tarasu na dole dostępnego za pośrednictwem 100-metrowej płatnej windy.
Idąc w kierunku wodospadu zaczęliśmy podejrzewać, że będzie to atrakcja zupełnie inna niż sobie wyobrażaliśmy…
I słusznie, wodospad bowiem okazał się być bardzo zen!
Doświadczyliśmy wodospadu bez oglądania go! W związku z czym ponapawawszy się klimatem, który był doprawdy tajemniczy zrezygnowaliśmy z windy na dół i powoli ruszyliśmy do autobusu w kierunku Nikko.
Winda na dolny poziom wodospadu Kegon 550 ¥ od osoby, czynna 8:00 – 17:00.
Ostatnim etapem podróży był przejazd autobusem z Chuzenji do Nikko. Tym razem obserwowałem popisy kierowcy na ciasnych serpentynach we mgle a moja małżonka wyciskała mi siniaki na ramieniu nie otwierając oczu. Przyznam, że poziom umiejętności kierowcy i jego całkowity spokój robiły kolosalne wrażenie. Autobus naprawdę wydawał się dużo za duży na te zakręty. W końcu serpentyny się skończyły i okazało się ponownie, że mgła jest tylko w Chuzenji… Dziwne… Dalej już spokojnie i szczęśliwie dotarliśmy do Nikko i naszego hotelu na czym wycieczka się zakończyła.
Autobus z Chuzenji (中禅寺) do Nikko (日光) – około 40 min. za 1150 ¥ (lub All Nikko Pass).
Podsumowanie: około 7 h i 4084 ¥ lub 1234 ¥ jeśli mamy All Nikko Pass.
Wyjaśnienie uwagi z początku: tak, świetnie to zaplanowałem, niemniej All Nikko Pass trzeba zakupić na 4 dni wcześniej przed planowanym wyjazdem. Wiedziałem o tym. Ale… zapomniałem :-/. Na szczęście nasze plany obejmowały tylko tę wycieczkę więc wszystko razem na dwie osoby kosztowało nas tylko jakieś 3000 ¥ więcej niż mogło ale jeśli chcielibyście zwiedzić świątynie w Nikko które należą do dziedzictwa kultury światowej i faktycznie wrażenie robią niemałe warto o zakupie All Nikko Pass na czas pamiętać…
Dygresja 2: założę się, że nocą Senjo(u)gahara wygląda tak jak na zdjęciu powyżej. I na pewno widać tam Deneba, Altair i Vegę… To na wypadek jakby ktoś miał ochotę zgadywać w kolejnym quizie “jakie to anime” ;-).
O 18:45 czekała na nas kolacja. Tym razem zastaliśmy inny zestaw dań niż poprzedniego wieczora: trzy rodzaje ryby i bakłażan w tempurze, tofu z okrą i innymi tajemniczymi dodatkami (chrupiącymi kolorowymi kulkami, hm…), grzybki marynowane (ale nie na kwaśno), sashimi z tuńczyka, surową krewetkę i yubę (yuba jest specjalnością regionu i można ją zjeść w wielu restauracjach w Nikko). Tym razem na ogniu robiliśmy shabu shabu, wkładane na chwilę do wrzątku plastry boczku, dymkę i mizunę. W miseczce z pokrywką były duszone warzywa (kawałek dyni wycięty w kształt drzewa! *^v^* ) i faszerowana ryba, w galaretce. Do tego obowiązkowo miseczka ryżu, miseczka z rosołkiem z wkładką warzywną i talerzyk z kilkoma kiszonkami.
Tego dnia przed 17:00 niedaleko naszego hotelu mocno zatrzęsła się ziemia, ale o tej porze byliśmy w górach i tam nic nie było czuć. Za to wieczorem po 22:00 znowu zabujało, a raczej ziemię przeszedł mocny dreszcz o sile 2 stopni (w skali japońskiej), co w parterowym budynku z papieru, plastiku i szkła jest dość przerażające… Rano mieliśmy powtórkę z rozrywki, kolejny “dreszcz” o sile 3 obudził nas o 6:30 i zrzucił całą wodę z dachu jednym chluśnięciem. Dwie minuty później był “dreszcz” wtórny, trochę słabszy, i godzinę później jeszcze jedno poruszenie się ziemi, już sporo lżejsze. Trwało to jakieś 2-3 sekundy, ale człowiek nie jest przyzwyczajony, że mu się podłoże rusza i dom trzęsie nad głową! Wydaje mi się, że w trakcie naszego pobytu w Tokio (teraz jak i poprzednim razem) też mieliśmy trzęsienia tej mocy, ale we współczesnym budynku z betonu i stali, o specjalnej konstrukcji, odczuwa się to inaczej, słabiej.
Taki to był nasz drugi dzień w Nikko, na relację z dnia trzeciego zapraszamy niebawem!
Przeczytałam starannie mojemu Mężowi i usłyszałam “Następnym razem jedziemy z nimi!” To chyba najlepszy komentarz, prawda?
Bardzo nam miło! Oczywiście chętnie dołączymy Was na towarzyszy podróży, bo doświadczenia dzielone to doświadczenia pomnożone! *^O^* Już od października zbieramy na następny wyjazd!
Fantastyczna relacja! Cudowne zdjęcia… i szkoda, że nie było tych królików 😛
Właśnie nie wiem, o co chodziło z tymi królikami, miejsce było zaznaczone na szlaku do zwiedzania, obeszliśmy je uczciwie, upaprałam sobie białe buty w błocie i nic, ani pół królika!…
Ja muszę wrócić do Nikko, bo w jeden dzień chciałam zobaczyć wszystko, a okazało się, że zwiedzenie kilku ogrodów i Toshogu plus przerwa na obiad, zabrało prawie cały dzień. A bardzo chciałam zobaczyć i Chuzenji i wodospady a szczególnie Kegon! Teraz po waszym opisie zaczęłam się zastawiać kiedy ten wodospad odkrywa swoje oblicze ^^;
Być może widać go w trakcie słonecznych letnich dni? W końcu kiedyś zrobili to zdjęcie na plakat!… Chyba, że tak naprawdę tak nic nie ma, ta dolina zawsze jest wypełniona mgłą i tylko z głośników puszczają szum wodospadu… *^o^*