Niedługo przed wyjazdem do Japonii trafiłam na informację o tym muzeum i zapisałam sobie, że koniecznie chcę się do niego wybrać. Wreszcie nadarzyła się okazja i w sobotę poszliśmy na Asakusę do Amuse czyli muzeum tekstyliów i sztuki Ukiyo-e.
Kiedy przedarliśmy się przez tłumy turystów w okolicy Kaminari Mon i znaleźliśmy się pod muzeum, zobaczyliśmy najazd Hunów, o pardon, Chińczyków zarówno na trzy sklepy bezcłowe znajdujące się obok muzeum, jak i na muzealny sklep z pamiątkami. Trochę nas to przeraziło, ale kiedy weszliśmy do środka i kupiliśmy bilety (1080 jenów), to w trakcie zwiedzania z każdym piętrem byliśmy coraz bardziej zadziwieni… W sobotnie przedpołudnie byliśmy jedynymi (nie licząc pary Chińczyków, którzy weszli na moment na drugie piętro muzeum, szybko rzucili okiem na eksponaty i zaraz zniknęli) zwiedzającymi muzeum!!!……
Najciekawszą dla mnie (ze względu na moje zainteresowanie szyciem i haftem sashiko) częścią była wystawa poświęcona japońskiej sztuce boro czyli naprawiania tekstyliów za pomocą cerowania i aplikacji. Eksponaty pochodziły głównie z rolniczych terenów Aomori i obejmowały elementy odzieży takie jak spodnie, koszule robocze, kimona, także skarpety i rękawiczki, oraz materace i kołdry. Na przełomie XIX i XX wieku rodziny rolnicze były ubogie i ludzie mieli często po jednym komplecie ubrań, które musiały im wystarczyć na wiele lat, nie stać ich było na wyrzucanie dziurawych portek – należało je naprawić, żeby służyły jeszcze przez długi czas. Wszystkie eksponaty można było fotografować i macać, żeby dokładnie zapoznać się z fakturą materiału i sposobami dokonanych napraw, dla mnie raj! *^O^*
Dalsza część wystawy to były takie ciekawostki jak buty ze skóry łososia!!! *^V^*
Albo kurtka z psiego futra…
Dużo niepodpisanych zegarów… *^o^*
Było trochę eksponatów z epoki Jomon (4500 lat p.n.e.) – ceramika, narzędzia, kilka elementów ubioru.
No oczywiście bardzo daleko posunięte zgadywanie rekonstrukcyjne, bo umówmy się, że ani znalezisk tekstyliów ani bogatej ikonografii z tak odległego czasu nie ma, ale mimo to ciekawe. Generalnie samo zestawienie – etnograficzne zbiory z XIX/XXw. i artefakty z ponad 4000 lat przed naszą erą – może wydawać się dość nietypowe, ale był tu wspólny mianownik. Obie wystawy spina osoba Chuzaburo Tanaki, człowieka który z jednej strony był zapalonym etnografem właśnie, zbierającym po domach od starych ludzi w prefekturze Aomori zarówno te wszystkie ubiory jak i opowieści z nimi związane, a z drugiej archeologiem zajmującym się miedzy innymi właśnie epoką Jomon. Ciekawostką z wystawy jest, iż oglądane tam zbiory to jest część dwóch kolekcji zbieranych przez pana Tanakę. Gdy bowiem zebrał pierwszą, składającą się z kilkuset egzemplarzy wzbudził nią zainteresowanie kół akademickich dotąd skupiających się na sztuce i kulturze materialnej wyższych warstw społeczeństwa japońskiego. On jako jeden z pierwszych zaś pochylił się nad tym co wychodziło w Japonii spod ręki ludzi prostych i biednych, nad sztuką powstałą jako produkt uboczny konieczności przetrwania. I gdy jego zbiory okazały się być cenne, uznane zostały za dziedzictwo narodowe, zaczem opiekę nad nimi przejęła odpowiednia organizacja państwowa. W szczególności oznaczało to, że nie można ich już swobodnie przenosić i używać więc gdy Akiro Kurosawa zgłosił się do pana Tanaki z prośbą o wypożyczenie oryginalnych kostiumów prostych ludzi z Aomori do powstającego właśnie filmu “Sen” (“Yume”) ten musiał odmówić, bo po prostu nie miał już nad nimi władzy. Ale zobowiązał się pomóc i… zebrał po prostu drugą kolekcję od początku. Ponoć zostali z reżyserem Kurosawą przyjaciółmi.
Zajrzeliśmy do warsztatu farbowania indygo, ale nic się tam aktualnie nie działo. Na piątym piętrze znajdował się niewielki zbiór rycin ukiyo-e i wyświetlano 40 minutowy film interpretujący kilka z obrazów, ale nie poświęciliśmy im wiele czasu bo stosunkowo niedawno byliśmy na dużej wystawie ukiyo-e w Muzeum Narodowym w Warszawie. Ale sam film był na prawdę świetny! Trochęśmy pooglądali. Za to wyszliśmy sobie jeszcze na taras widokowy na szóstym piętrze. *^v^*
I za sam ten tras warto było zapłacić te 1080JPY. Jedyne miejsce chyba z którego zupełnie swobodnie, i jak się okazuje samotnie, można podziwiać Sensou-ji (najpopularniejszą turystycznie, wielką świątynie na Asakusie) w weekendowy dzień, kiedy dołem walą do niej dosłownie dziesiątki tysięcy turystów. Znakomite miejsce na zasadzenie się z zestawem obiektywów, a do tego jeszcze można tam palić ;-). Od 18:00 pewnie więcej osób zwiedza muzeum, bo wtedy otwierają tam na górze jeszcze bar, czynny do 02:00!
Kiedy po dwóch godzinach opuściliśmy muzeum Amuse, skierowaliśmy się na drugą stronę rzeki Sumida, żeby odwiedzić muzeum Fukagawa Edo. Poszliśmy do niego na piechotę, po drodze podziwiając okoliczności przyrody. *^v^*
Po drodze przechodziliśmy obok muzeum poświęconemu najsłynniejszemu twórcy obrazów ukiyo-e, który urodził się w tej części Tokio – panu Katsushika Hokusai, ale z powodów jak powyżej tym razem nie weszliśmy do środka, zapisałam je na następną wizytę w Tokio.
Sam budynek natomiast wart był zobaczenia – naprawdę ciekawa forma architektoniczna.
Robert sprawdzał, co w rybie piszczy! ^^*~~
Aż wreszcie dotarliśmy do muzeum Fukagawa Edo. Wstęp kosztuje 400 jenów. To malutkie muzeum ze zrekonstruowanym fragmentem Tokio – dzielnicy Fukagawa-Saga sprzed prawie 200 lat. Możemy obejrzeć wnętrza domów kilku rzemieślników, brzeg rzeki, strażacką wieżę obserwacyjną, tawernę, itp. A skąd to wszystko wiemy? Bo zaraz na wejściu zostaliśmy podstępnie przechwyceni przez emerytkę-wolontariuszkę, która władała całkiem niezłym angielskim i tonem nie znoszącym sprzeciwu zaproponowała nam oprowadzenie po wystawie… ^^*~~
“My story is very interesting!” (“moja opowieść jest bardzo ciekawa!”) I nie było przebacz. Ale było też warto. Co więcej szliśmy tam trochę na zasadzie “bo jest po drodze, bo jest tanio i w sumie czemu nie”. Wewnątrz spodziewaliśmy się trochę plastiku udającego drewno i rekonstrukcję bardziej na poziomie Muzeum Ramenu, czyli po prostu dekorację dla turysty. A tu zaskoczenie! Bo może skansen taki jak muzeum architektury Edo-Tokio czy Nihonminkaen to to nie jest ale jak na takie założenie to poziom rekonstrukcji na prawdę niezły, a pani wolontariuszka miała na prawdę o czym opowiadać i było to ciekawe. Ale ten jej styl autokratyczny! Jeśli ma synową, to to jest biedna dziewczyna… 🙂
Jak już nas pochwyciła, to nie wypuściła ze swych rąk, zanim dokładnie nie pokazała nam każdego zrekonstruowanego domu, opowiedziała o wszystkim ciekawym, co się z każdym z nich wiązało, zaproponowała nam zdjęcia w każdym miejscu oraz przeprowadzała szybkie quizy, pytając o przeznaczenie różnych elementów wyposażenia. Chyba ku jej małemu rozczarowaniu, znaliśmy prawie każdą prawidłową odpowiedź, w końcu interesujemy się kulturą Japonii, a niektóre rzeczy były po prostu uniwersalne i oczywiste. Pani była bardzo władcza i przypominała KaOwca z socjalistycznej wycieczki, który z notatnikiem pod pachą prowadzi grupę pokazując na szybko eksponaty na prawo i lewo… *^w^* Byłoby to fajniejsze, gdyby nie fakt, że zrobiliśmy tego dnia już kilka dobrych kilometrów na piechotę, i zmęczenie zaczęło brać górę. Marzyliśmy o jak najszybszym powrocie do hotelu, a tutaj trafiła nam się nagle zorganizowane, szczegółowe i aktywne zwiedzanie!…
Kiedy już zakończyliśmy naszą oprowadzaną wycieczkę gorąco pożegnaliśmy się z panią i z ulgą opuściliśmy muzeum! *^V^* Tak w ogóle idea emerytów, którzy zamiast siedzieć w domu i się nudzić pracują jako wolontariusze w muzeach jest naszym zdaniem chwalebna i godna propagowania na całym świecie. Tym bardziej, że ci ludzie mają często obszerną wiedzę, którą chętnie się dzielą a sami spędzają czas między ludźmi i czują się potrzebni, co przynosi korzyści wszystkim stronom.
A w Japonii jeszcze mówią po angielsku często lepiej niż młodzież. Fajnie jest spotkać takich ludzi ciekawych wciąż świata, bo przecież interakcja z turystami wzbogaca obie strony. Na wyjściu jeszcze zaczepił nas inny pan wolontariusz ot tak, żeby zamienić trzy słowa. Angielskim władał zauważalnie gorzej, ale przyszedł bo usłyszał od naszej przewodniczki najwyraźniej, że my z Polski a on nie znał jeszcze nikogo z Polski. No to się przyszedł przywitać, pochwalił się, że w Polsce nie był ale był w Czechosłowacji, ustaliliśmy że nasze “dzień dobry” podobne jest do czeskiego “Dobrý den”, które pan już znał, oraz że piwo w obu językach brzmi tak samo i było generalnie wiele radości!
Wieczorem zrobiliśmy jeszcze zakupy (bo po prawdzie to po nie właśnie poszliśmy w okolicę tego ostatniego muzeum – najbliższy OK Shop ;-)) i spacerkiem wróciliśmy przez rzekę do hotelu. Spacerkiem, albowiem byliśmy już całkiem blisko. Kiedy tak chodzimy po Tokio po zmierzchu, niosąc torbę z zakupami spożywczymi, patrzę ludziom w okna i wyobrażam sobie, że wracamy nie do hotelu ale do własnego domu, zaraz włożę zakupy do lodówki, włączymy telewizor a tam jakiś japoński serial policyjny, w niedzielę wstaniemy późno i może porobimy coś na mieście albo nie, zrobię zakupy w Petit Maruetsu albo pójdziemy na obiad na tempurę i sobę czy na sushi, będę szyła albo malowała przy akompaniamencie cykad zza okna (jeszcze całkiem głośno bzyczą!)… Na razie to wciąż tylko niespełnione marzenie, ale podobno nie wolno rezygnować z marzeń, a w końcu się spełnią! *^O^*
A ja nieco sarkastycznie dodam, że ja też, tylko wtedy też myślę sobie że mógłbym w taki dzień planować co tu zrobić w tym roku z moimi aż 14-ma dniami urlopu :-). Zakładając że nie chorowałem i nie zużyłem ich na rekonwalescencję. I to mnie trochę studzi ale… tylko trochę.
A propos tempura i soba, właśnie do Tempura Tendon Tenya poszliśmy w sobotę na kolację, już pokazywałam Wam ich dania więc dzisiaj tylko w ramach rozrywki szklanka piwa jaką tu można dostać, pudełko wykałaczek dla porównania rozmiaru!…. *^W^*~~~
Aaaaa! Fukagawa Edo muzeum! Uwielbiam! I tych dziadków-wolontariuszy, takich mega zaangażowanych 🙂 Tak bardzo mi się podobało, że nawet kupiłam przewodnik po angielsku. Z resztą sporo się też dowiedziałam w czasie zwiedzania, zwłaszcza o zwyczajach żywieniowych z tego okresu. Fajne było też to, że wszystkiego można było dotknąć, założyć itd 🙂
P.S. Tylko taki mechaniczny kot na dachu był nieco creepy 😉
Kot był na maksa creepy!… Odzywał się w najmniej spodziewanych momentach i jak dramatycznie!!! *^W^*
My też w pełni popieramy ideę takich wolontariuszy, w Open Air Edo-Tokyo Muzeum siedzieliśmy z takimi przez chwilę przy żywym ogniu w tradycyjnym domu i jeden co chwila składał origami i dawał dziewczynom po figurce, mam je do dzisiaj!… ^^*~~
Jezu… czychodzi Wam o Minka-en? Bo… bo ja miałam tak samo!!! Ciekawe, czy to ten sam staruszek!!!
Nie, nasz był w Edo Tokyo Open Air, ale może to ten sam i przenosi się między muzeami, żeby się nie nudzić! *^V^*