Środa zaczęła się oczywiście od śniadania i tutaj od razu mieliśmy doświadczenie odmienne od poprzedniego pobytu w hotelu w japońskim kurorcie w Nikko – tutaj śniadanie było w formie szwedzkiego stołu, i znowu było wiele podstawowych potraw kuchni japońskiej: ryż, zupa miso, jajko, kiszonki, grillowana makrela, omlet, sałatka ziemniaczana, sałata. Do picia tylko zimna woda, herbata i kawa były za dopłatą… Ale okay, rozumiemy, że nigdy nie były częścią tradycyjnego japońskiego śniadania, podstawy były dostępne. Stołówkowa sala z zachodnimi meblami i szwedzki stół podkreśliły poczucie wczasów w turnusach. ^^*~~
Ja zaś popełniłem błąd taktyczny. No bo tak: lubię japońską kuchnię i generalnie dam sobie radę nawet na takim ultrasowym śniadaniu ale są tam elementy które lubię bardziej i takie które lubię mniej. Obrzuciwszy okiem całość uznałem, że dziś to jednak będzie ryż i tsukemono, czyli różne kiszone warzywa. Wypatrzyłem omleciki no to było i jajko więc było czym zmieniać smak. Niestety omlet był przemysłowy bardzo, co się okazało później… Było też moje ulubione onsen tamago (jajko na wpół ścięte gotowane w specjalnym sosie) ale jakoś mi nie pasowało do reszty składników więc nie wziąłem. I dopiero załadowawszy michę ryżem zauważyłem, że jest jeszcze jeden gar z ryżem w formie kleiku! Błąd, który naprawiłem następnego dnia dopiero tworząc z tego co było naprawdę znakomite śniadanie. No ale o tym będzie w następnym dniu…
Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy na stację Hakone Yumoto bo tego dnia mieliśmy napięty program zwiedzania! *^v^* Po drodze spotkaliśmy takiego słodziaka na parkingu, spał smacznie!
I to spał na samym owego parkingu środku! Już o tym nie raz wspominaliśmy – koty tu są bezczelne do imentu… Doskonale wiedzą skubańce, że nikt ich nie ruszy tylko się będzie nad nimi rozczulał. A psa żeby kotu kota pogonić nie ma, a jak jest to często taki, że kot by go ogonem przewrócił.
Najpierw w ramach Hakone Free Pass przejechaliśmy lokalnym pociągiem linii Tozan do miejscowości Gora. Pociąg jedzie w stromym terenie górskim, więc trasa jest tak sprytnie zaprojektowana, że na kilku odcinkach tory są ułożone zygzakiem pod górę i pociąg dojeżdża do rozjazdu, zmienia kierunek jazdy i jedzie w drugą stronę, dojeżdża do rozjazdu, zmienia kierunek, itd, stopniowo wspinając się na szczyt. Czasami nawet mijaliśmy się z pociągiem jadącym w dół z Gora do Hakone Yumoto, bo na większości odcinków trasy jest tylko jeden tor.
Za to pan motorniczy zasuwa z jednego końca pociągu na drugi i z powrotem. Ale nie sam, bo jest jeszcze pan konduktor, który jeździ z aktualnego tyłu i dużo mówi przez radiowęzeł pociągowy do szanownych podróżnych (stacja taka, drzwi się otworzą z tej strony itp.). I on, siłą rzeczy, też lata tam i sam na każdej zwrotce. Jest przy tym sporo zrytualizowanych gestów rękami i trochę kłaniania się. Pełen profesjonalizm i przy okazji zabezpieczenie przed wadami pracy siedzącej.
W Gora (pokonawszy 425 m. w górę, bo stacja Hakone-Yumoto znajduje się 108 m. nad poziomem morza, a Gora już 533 m.) przesiedliśmy się do kolejki górskiej Tozan Cable Car ciągniętej na linie do góry do stacji Sounzan (taka jak na Gubałówkę, tylko linia chyba dłuższa a i stacji więcej bo tam po drodze ludzie mieszkają i w kilku miejscach), a tam zmieniliśmy kolejkę na coś, co umożliwiło nam dostanie się na szczyt wulkanu Hakone – kolejkę linową!!! (wszystko w ramach Hakone Free Pass)
Pisałam już o decyzji o przełamywaniu moich lęków? No to tutaj chyba za bardzo się przełamałam, prawie że na pół!… Nie wiem dlaczego, jakoś tak mi się wydawało, że to będzie podobne do kolejki linowej, jaką wjeżdżaliśmy na górę Netsugata w Izukyu Shimoda (a ja na wszelki wypadek nic nie mówiłem 😉 – domyślałem się, ale w sumie i tak było jeszcze lepiej niż się domyślałem). Jakieś było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że skala przedsięwzięcia jest tu zgoła inna!… Kiedy podeszliśmy do wagonika zabierającego do 18 osób jakoś tak wyszło, że do pierwszej stacji pojechaliśmy tylko we dwoje! Było to jednocześnie niesamowicie romantyczne i potwornie przerażające!… Dodatkowo, ponieważ jedzie się nad działającym wulkanem i dymiącymi kominami wyrzucającymi wyziewy siarkowe, każdy z podróżujących dostaje razem z biletem mokry ręczniczek, którym w razie problemów z oddychaniem można sobie zasłonić nos i usta. A na odcinku kilku ostatnich przęseł kolejki rzeczywiście wwiewa do wagonika opary siarki! Nie mówiąc już o tym, że było dość wietrznie i bujało nami na prawo i lewo…
Ja wiem, że cała ta konstrukcja pylonów, lin i wagoników została zaprojektowana i zbudowana z największą dbałością o bezpieczeństwo użytkowania, i na pewno na bieżąco prowadzone są prace konserwatorskie całej trasy, ale jednak zawsze pozostaje czynnik pozaludzki i kiedy wisi się kilkadziesiąt metrów nad przepaścią między dwoma szczytami górskimi, to nogi miękną i człowiek ma ochotę rozpłaszczyć się na podłodze i nie patrzeć przez przeszklone ściany (albo w ogóle wysiąść natychmiast TU i TERAZ, co jest z przyczyn oczywistych niemożliwe, i skoro żeś nieszczęśniku już wsiadł, to musisz dojechać do końca)!… Czego nie zrobiłam i byłam z siebie dumna, chociaż na pewno wychodziłam z wagonika nieco zielonkawa. *^w^*
Dodatkowo gondole są przeszklone do podłogi i mają wypukłe ściany. A poza tym konstrukcja tej kolei (bo to już nie jest po prostu “kolejka” linowa, ma kilka stacji i mnóstwo gondoli jadących na raz w obie strony) jest specyficzna: nie ma liny nośnej na której wszystko wisi i po której się jedzie i drugiej liny napędowej ciągnącej wagonik tylko dwie liny równoległe jednocześnie nośne i napędowe. Przez pewien czas zastanawiałem się jaki efekt dałoby zerwanie jednej z nich? No jest druga, do góry nie polecimy, ale zamiast dwóch punktów zaczepienia po obu stronach nagle mamy jeden po jednej… A od tej strony jadąc na Owakudani jest wysoko. Dość powiedzieć, że Sounzan jest na wysokości 767 m. nad poziomem morza, a Owakudani to jak na tabliczce poniżej. A do tego po drodze przeskakujemy między dwoma szczytami korony wulkanu.
Naszym przystankiem na trasie było Owakudani – pole siarkowych kominów, zamienione oczywiście w ogromną atrakcję turystyczną! *^V^* Można tu podziwiać tarasy pokryte wyziewami siarki i wygląda to jak kadr z innej planety. Dodatkowo za 500 jenów można kupić i zjeść na miejscu kuro tamago 黒卵 – czarne jajka na twardo gotowane w miejscowych wulkanicznych gorących źródłach. *^O^* Zestaw pięciu jaj – czy były siarkowe czy też nie, nie udało nam się wyczuć, ale za to na pewno były bardzo smaczne! – zapewnił nam odpowiednio 21 i 14 dodatkowych lat życia, bo jedno jajko dodaje 7 lat, Robert zjadł trzy sztuki a ja dwie. ^^*~~
No naprawdę! Gotowanie jajek na twardo to jest pewna sztuka, nie każdy umie zrobić tak żeby żółtko nie miało zielonkawej (siarkowej właśnie) obwódki. Niby też nie technologia rakietowa ale jednak. Moja małżonka gotuje świetne, to wiem co mówię. Ale przyznam też, że te to były jedne z najlepszych jakie jadłem w życiu, jeśli nie najlepsze. I co ciekawe były na prawdę gorące ale na tyle, żeby od razu je jeść. I były wspaniałe!
Mieliśmy też w planach przejście krótkim szlakiem turystycznym do gorących źródeł towarzyszących siarkowym kominom, ale niestety aktywność wulkanu nam to uniemożliwiła, obydwie trasy były zamknięte do odwołania. Skoro tak, to nie pozostało nam nic innego jak wrócić na stację kolejki linowej i pojechać dalej tym razem w dół zbocza wulkanu do miejscowości Togendaiko, gdzie czekała na nas następna atrakcja. Zaraz, chwileczkę, co?… Na stację kolejki linowej?!………..
No tak, można oczywiście zleźć ze szczytu na własnych nogach (eeeee, no nie), albo zjechać autobusem (ale gdzie zabawa?), ale nie co dzień mamy okazję skorzystać z tak nietypowego środka transportu, więc szkoda było odpuścić ten drugi kurs. Tym razem było nawet gorzej niż za pierwszym razem, bo wtedy jechaliśmy pod górę, a teraz trzeba było z tego szczytu zjechać w dół, czyli wagonik za każdym przęsłem lekko “spadał” po czym oczywiście natychmiast był hamowany i wolniutko podróżował do celu, ale sam widok z okien nie nastrajał pozytywnie…
Eeee… tam. W drugą stronę jechaliśmy znacznie niżej i spokojniej. Do tego wagonik był pełen turystów więc i mniej nim rzucało. I jeszcze były widoki sielankowe (Fujisan! lepiej widoczna, niż jak pojechaliśmy ją podziwiać do Kawaguchi!). Generalnie Odakyu w swoich ulotkach proponuje pokonywać tę trasę w drugą stronę, czyli: najpierw Motohakone i Hakonemachi i rejs statkiem (o czym zaraz), potem kolejka od strony Togendai na Owakudani, a potem kolejka dalej do Sounzen i przez Gorę do Hakone-yumoto. Moim zdaniem dużo mniej frajdy. A dlaczego? Bo nawet jak człowiek jest przygotowany teoretycznie na to co zobaczy w Owakudani to dojechanie tam od strony Sounzen wbija dosłownie w buty. Co mam nadzieję chociaż trochę będzie widać na filmie dostępnym dalej.
Kiedy udało się nam bez przygód dojechać do stacji końcowej odetchnęłam z wielką ulgą! W Togendaiko nie mieliśmy nic innego do roboty jak tylko przesiąść się na statek wycieczkowy i odbyć półgodzinny rejs po jeziorze Ashi do Hakonemachiko. Typowa atrakcja turystyczna ale przy ładnej pogodzie urocza, a dla nas w ramach Hakone Free Pass. ^^*~~
Tu macie w pigułce pierwszą połowę naszego dnia (podróż z Hakone-yumoto do Hakonemachi, czyli kierunkiem rekomendowanym przez nas):
Hakonemachiko powitało nas mocno wietrzną pogodą bo jak wiadomo od wody zawsze wieje. Tutaj udaliśmy się zwiedzić Hakone Sekisho, czyli jeden z 53 posterunków ustanowionych w XVII w przez shoguna Tokugawę dla przeprowadzania kontroli podróżnych i obrony granic Edo. Hakone Free Pass dało nam 100 jenów zniżki na 500-jenowym bilecie. Najpierw przeszliśmy przez rekonstrukcję samego posterunku (wygląda z daleka na udawaną, ale jest na prawdę bardzo dobra co widać przy bliższym przyjrzeniu się – drewno, oryginalne techniki ciesielskie, nawet kute gwoździe o dość nietypowej konstrukcji) a potem kilkanaście metrów dalej zwiedziliśmy muzeum Hakone Sekisho, które wyjaśnia cel utworzenia takiego miejsca, kogo i dlaczego tam kontrolowano. Byłoby lepiej, gdyby można było to zwiedzać w odwrotnej kolejności, bo najpierw oglądamy różne budynki, a potem dowiadujemy się, po co w ogóle je zbudowano… Ale może to tylko nasze wrażenie, gdyż jak w wielu miejscach w Japonii tak i tutaj tabliczki przy eksponatach wyglądały tak: kilka słów po angielsku (albo po “angielskiemu”… *^w^*), a potem kilka zdań po japońsku. A poza tym szliśmy od drugiej strony (przynajmniej w stosunku do rekomendacji Odakyu – ale to jedyny i mały minus takiego programu).
Po wyjściu z muzeum poszliśmy spacerkiem przez Aleję Cedrów, ponad kilometrową ścieżkę prowadzącą od Hakone Sekisho do Świątyni Hakone w Motomachiko. Najstarsze drzewo ma ok. 600 lat! I podobno ta aleja ma niesamowite właściwości leczące problemy z drogami oddechowymi i napełnia spacerowiczów nowymi pokładami energii (czego chyba nie zauważyliśmy ^^*~~). W każdym razie, drzewa prezentują się okazale i dostojnie a spacer nad brzegiem jeziora Ashi wśród cedrów jest bardzo przyjemny.
Dodam, że z tej trasy jest jeszcze kilka szlaków-odnóg także na prawdę ciekawych. Zachowane fragmenty oryginalnej drogi kamiennej, park z punktem obserwacyjnym jeziora itp. Ale dnia nam by już (i nóg) nie starczyło… Niemniej warto wspomnieć, kto wie, może komuś się przyda.
Tego dnia jeszcze obejrzeliśmy teren świątyni Hakone i wróciliśmy nad jezioro na przystanek autobusowy, skąd pospiesznym autobusem linii R w 26 minut wróciliśmy na stację Hakone Yumoto, a stamtąd spacerkiem do naszego hotelu. W końcu było już wczesne popołudnie i to był najwyższy czas, żeby przed kolacją wymoczyć się w gorących źródłach! *^O^*
W drodze do hotelu spotkaliśmy na parkingu tego samego kota co rano, ale musiał się przesunąć, bo zaparkowało kilka samochodów… *^V^*
Druga kolacja była równie interesująca jak pierwszego wieczora, chociaż znowu zadział mechanizm unikania obcokrajowca… Kiedy weszliśmy do restauracji, pani zaprosiła nas po japońsku, żebyśmy usiedli gdzie sobie życzymy, zabrała naszą kartkę na jedzenie i poprosiła, żeby poczekać. Po chwili robiąc rundkę po sali z tacą pełną szklanek z zimną wodą postawiła przed nami wodę, i zniknęła. Przy stoliku obok usiadła para Japończyków, którzy też podali kartkę na jedzenie, i ich pani zapytała, czy chcą wodę czy gorącą herbatę!… My też chcieliśmy herbatę, więc przy najbliższej okazji zaczepiłam panią i po japońsku poprosiłam o herbatę dla nas. Kelnerka z uśmiechem potwierdziła, że już niesie. No i nie można było nas od razu o to zapytać?…… Dania na kolacji były inne niż poprzedniego wieczora, i nawet lepsze, bo dostaliśmy przepyszną mięciutką wieprzowinę, która upiekła się na specjalnym podgrzewaczu razem z papryką, grzybkami i kiełkami fasoli mun.
Przy okazji wyszło na jaw, że restauracja chyba trochę oszczędza na gościach… Kiedy już siedzieliśmy przy stole sala była pełna a na kolację przyszły kolejne osoby. Zastanawialiśmy się, co będzie, czy może będą musieli przyjść na drugą turę, *^w^*, ale nie – kelnerka odsunęła zamknięte do tej pory drzwi z drugiej strony korytarza a tam była… sala jadalna wyłożona tatami z niskimi japońskimi meblami i poduszkami do siedzenia!!! A nasza sala to były zwyczajne stoły i krzesła! >< No i czyż nie powinno być tak, że najpierw powinno się wypełniać gośćmi tego typu salę, a dopiero kiedy tam już nie ma miejsca, to sadzać kolejnych w sali “w stylu Zachodnim”?… Myślę, że zarówno dla nas, jak i dla przeciętnego Japończyka żyjącego w plastikowym małym wynajmowanym mieszkanku taka tradycyjna japońska jadalnia jest atrakcją! W takiej właśnie jadaliśmy w hotelu w Nikko… Tylko tam były takie krzesełka bez nóg ale za to z oparciami. Bez tego byłoby mi osobiście trudno – siedzieć po turecku mogę, ale jeść to już niechętnie. Niemniej podzielam zdanie małżonki – jakoś tak kiepsko to wyszło… Ale za to jedzenie było na prawdę dobre tym razem.
Lekko obrażeni, choć najedzeni po czubki uszu (Robert już się ładnie nauczył wołać “Okawari!” czyli prosić o dokładkę ryżu *^V^*) udaliśmy się do pokoju, żeby wyspać się przed powrotem do Tokio, a przecież nie wracaliśmy od razu, tylko na czwartkowy poranek mieliśmy zaplanowaną jeszcze jedną wycieczkę. ^^*~~
Jak zwykle z przyjemnością czytam, a przeczytawszy, czekając na kolejny wpis, przeglądam starsze. I widzę coraz wiekszą częstotliwość wyjazdów do Japonii, yay!
Bardzo nam miło! ^^*~~ Na razie większej częstotliwości niż raz na rok nie przewidujemy, chociaż nie ukrywam, że nie przeszkadzałoby nam pakować walizki i wsiadać do samolotu w tym kierunku kilka razy w roku! *^V^*
strasznie lubię wasze wpisy 🙂 wulkany tez mi się podobają więc z niecierpliwością czekam na kolejny wpis :*
Wulkany są piękne z boku, a trochę przerażające z góry, szczególnie jak się nad nimi wisi w wagoniku targanym wiatrem!… Ale dałam radę! *^V^*