Poniedziałek spędziliśmy z naszym polskimi znajomymi mieszkającymi w Tokio i nie robiliśmy nic poza wylegiwaniem się nad rzeką. *^v^* A we wtorkowy poranek rozstaliśmy się z hotelem Horidome Villa, zostawiliśmy u nich duże walizki (bo wracamy tam w czwartek) i z małymi plecakami pojechaliśmy do Hakone.
Za 5640 jenów kupiliśmy trzydniowy Hakone Free Pass, bilet przejazdowy na pociągi linii Odakyu, również autobusy tej korporacji oraz prawo do skorzystania za darmo lub ze zniżką z różnych atrakcji w regionie Hakone, mocno obsadzonym przez korporację Odakyu. Dodatkowo za 890 jenów dokupiliśmy sobie miejscówki na RomanceCar, specjalny pociąg, którym jedzie się pół godziny szybciej i niby wygodniej niż zwyczajnym pociągiem pospiesznym. Moja opinia na ten temat? Przecenione… Jeśli nie zdążycie złapać miejsc na początku pociągu (a są one wykupywane w pierwszej kolejności i bardzo popularne wśród emerytów japońskich, a jak wiadomo japoński emeryt jest wytrawnym Fumem Turystycznym! ^^*~~) to kupujecie zwyczajne miejsca ani większe ani wygodniejsze niż w zwyczajnych pociągach. Fotele nie mają rozkładanych indywidualnych stolików a jedynie jeden niewygodny średniodługi wąski stolik rozkładany od bocznej ściany. I nie ma w tym pociągu nic romantycznego, szczególnie, kiedy 1/3 miejsc zajmą ludzie z małymi dziećmi, które płaczą i biegają po wagonie. Nie wiem, skąd taka nazwa tego pociągu, moim zdaniem nie warto dopłacać. Za to widoki za oknem po opuszczeniu Tokio robią się całkiem romantyczne. ^^*~~
No, bez przesady… Po pierwsze siedzenia lotnicze to nie to samo co ławka plecami do okna w normalnym pociągu. Rozkładają się, można sobie pospać w miarę wygodnie. Po drugie na pokładzie jest toaleta (czego w normalnym commuterze raczej nie będzie nawet, jeśli to express), automaty z napojami i serwis (kawa, herbata, ciastka itp. – oczywiście to już płatne). A po trzecie jest i romans, bo pomiędzy podwójnymi siedzeniami nie ma rozkładanego podłokietnika, czyli trzeba siedzieć zupełnie obok siebie. Jak na Japonię to już jest romans w pełni! Za to jak się uda złapać miejsca z przodu no to podróż musi dostarczać wyjątkowych wrażeń. No, ale nam się nie udało… A, no i nie każdy skład Romancecara ma taką opcję w ogóle. Nasz pociąg to był 7000 LSE z roku 1980 (najstarszy z aktualnie używanych). Swoją drogą kolejny skład z arcyciekawym designem przynajmniej od zewnątrz. Jest też nowszy, 50000 VSE, rozwinięcie tego samego pomysłu, a w 2018 Odakyu zapowiada nowy, jeszcze lepszy. Pozostałe dwa typy składów (60000 SME i 30000 EXE) takich atrakcji widokowych nie oferują. No i my tu narzekamy a Romancecary wszystkie prawie (poza EXE) jak jeden mąż powygrywały w swoim czasie nagrody Blue Ribbon oraz inne za design itp. Także bez przesady, warto było.
Tuż po 12:00 dojechaliśmy do stacji Hakone Yumoto i udaliśmy się na przystanek autobusu K, który miał nas dowieźć w okolice naszego hotelu. Już sama stacja jest wielkim sklepem z pamiątkami! *^0^* A po wyjściu do miasta widać, że jesteśmy w górach.
Potem okazało się, że do hotelu mogliśmy podjechać shuttle busem A, który obsługuje większość hoteli w okolicy a kosztuje symboliczne 100JPY. No ale jakoś na tę informację wcześniej nie trafiliśmy tylko sami na “wytrawnego turystę” znaleźliśmy sobie wcześniej dojazd w ramach Free Passa. Jak się okazało czasem warto poszukać głębiej ;-).
W każdym razie, kiedy autobus podjechał przez chwilę przepuszczałyśmy się nawzajem ze starszą panią, która przyszła do kolejki do autobusu po nas, ale stanęła tuż przy krawężniku (na przystanku autobusowym nie czeka się tutaj bezwładną kupą luda i nie wali na hurra do wejścia, tylko stoi w grzecznej kolejce i wsiada po kolei), po chwili się poddałam i weszłam pierwsza, a starsza pani za nami, i ruszyliśmy do w góry. Jednak jechanie autobusem to był błąd, co okazało się dopiero po tym, jak już z niego wysiedliśmy i próbowaliśmy dojść do hotelu. (pamiętamy, że do japońskich autobusów wsiada się i wysiada przednimi drzwiami, każdy przystanek jest na żądanie, a za przejazd płacimy odliczoną gotówką – w autobusach bywają rozmieniarki do banknotów, albo czasami też kartami Suica i Pasmo).
Udało się, a jakże! Ale droga od przystanku autobusowego wiodła najpierw ostro w dół (naprawdę ostro!) a potem ostro w górę (koszmarnie w górę!)… Dokładnie 9 pięter, i to hotelowych. Kiedy dotarliśmy do pensjonatu Hakone no Mori Okada, mniejszego brata dwunastopiętrowego hotelu Okada, byliśmy wykończeni!… A wtedy dowiedzieliśmy się, że wystarczy iść od dworca kolejowego z drugiej strony Hakone, w miarę płaską trasą podejść pod hotel Okada (albo skorzystać z shuttle busa pod drzwi hotelu…), wejść do środka i wjechać windą na ósme piętro, potem jeszcze kawałek ruchomymi schodami na piętro dziesiąte i wychodziło się na tyłach Okady, wprost na nasz pensjonat! *^0^* Obok naszego hotelu znajdowała się łaźnia z gorącymi źródłami Yu no Sato, pokojami do masażu, karaoke, restauracją, itp. Dla nas kąpiel była w cenie pokoju.
Zdjęcia, mimo prób, nie oddają ani kąta nachylenia zejścia ani podejścia…
Wykupiliśmy pokój w stylu japońskim i nasz pokój wyglądał podobnie jak w Nikko trzy lata temu (będziemy porównywać, to nieuniknione) – genkan (przedpokój do zdejmowania butów), maty tatami na podłodze (plastikowe), niskie umeblowanie, spanie na futonie. Czekał na nas zestaw do zaparzenia zielonej herbaty i ciasteczka, natomiast nie czekały na nas w pokoju yukaty (rodzaj letniego ubioru tradycyjnego, obecnie rzadko spotykanego na co dzień ale wciąż bardzo popularnego, szczególnie wśród pań, na letnich festiwalach czy pokazach fajerwerków, oraz powszechnie używanego jako forma kąpielowego szlafroka, który nosi się przed/po kąpieli w gorących źródłach lub na terenie hotelu)… Yukaty powinny być, więc wychodząc do miasta od razu o nie zapytaliśmy na recepcji. I tu wyszła poważna różnica między hotelem w Hakone i Nikko… Tam nikt nie mówił słowa po angielsku, więc wszystkie komunikaty były nam przekazywane po japońsku, w ultragrzecznościowym japońskim, ale dało się zrozumieć co do nas mówili a jak się nie dało, to dopytaliśmy i zostało nam to najwyżej pokazane palcem. Dzięki czemu dostaliśmy każdą informację, jaką powinien dostać hotelowy gość. Tutaj w Hakone na nasz widok jedna recepcjonistka powiedziała dwa słowa po angielsku i zawołała koleżankę, druga recepcjonistka mówiła po angielsku w miarę dobrze, ale nie powiedziała nam o wszystkim – albo zapomniała, albo nie umiała i wolała przemilczeń i może obcokrajowiec się nie zorientuje… Dopiero nasze pytanie o yukaty wywołało odpowiedź, że trzeba sobie pobrać samemu ze stojaka w recepcji.
Ale na tym nie poprzestaliśmy! Bo spróbowaliśmy skorzystać w toalecie z washletu i … nie działał! Owszem, spuszczał do muszli bardzo dużo wody bardzo silnym strumieniem, ale nic poza tym, a washlet ma przecież określoną funkcję – ma zrobić prysznic ku górze, żeby człowiekowi umyć pupę!… Zgłosiłam to na recepcji, dwie panie recepcjonistki najpierw doprecyzowały, czy wiem, jak działa to urządzenie – no serio?… mam takie we własnym domu od kilku lat i wiem, kiedy działa, a kiedy nie! (a im skąd wiedzieć? gaijin to dziki człowiek na ogół, co się wielokrotnie potem okazało…), w końcu jedna z nich poszła ze mną do pokoju, żeby naprawić. I okazało się, że ten washlet stanowi naczynie w jakiś tajemniczy sposób połączone z kranem w łazience!… Żeby działał tak jak powinien trzeba najpierw odkręcić kran nad umywalką i zostawić płynącą wodę przez około minutę, wtedy po jakimś czasie załącza się prysznic w washlecie. Następnego dnia rano i tak samo trzeciego dnia, kiedy przez całą noc nie puszczaliśmy wody do umywalki, washlet znowu nie chciał działać i zaczął dopiero po “nawodnieniu” umywalki… A trzeciego dnia w ogóle wysunął dysze na stałe i chyba wyzionął ducha! ><
No bo generalnie był zepsuty i tyle… No cóż, zdarza się, ale…
Wracając do pierwszego dnia pobytu w Hakone, zaczęliśmy ów od zejścia do miasta w okolice stacji kolejowej, gdzie co zrozumiałe znajdowała się ulica pełna sklepów z pamiątkami, bo bez pamiątek z wyjazdu – najchętniej jedzenia! – Japończyk nigdy nie wraca do domu. *^v^*
Kot zaprasza do sklepu z suszonymi rybkami! *^V^*
My kupiliśmy sobie tylko przekąskę w konbini, wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy i poszliśmy skorzystać z tutejszej łaźni z gorącymi źródłami, bo głównie po to przyjechaliśmy do Hakone! Zdjęć z łaźni oczywiście nie mamy, ale o całej procedurze kąpieli możecie przeczytać we wpisie z 2011 roku. Tutejsza oprócz zwyczajnych wanien z gorącą wodą miała zewnętrzne baseny z wodą z naturalnych gorących źródeł.
Poniżej widok z okna naszego pokoju na budynek Yu no Sato. Na najwyższym piętrze widać okna poczekalni przed wejściem do łaźni, baseny z gorącymi źródłami znajdowały się po drugiej stronie budynku i przylegały do zbocza, tak więc w zasięgu wzroku nie było żadnego hotelu, skąd goście mogliby oglądać golasy w kąpieli! *^w^*
Za to następnego dnia okazało się, że w jednym z hoteli położonych niżej rotenburo (czyli zewnętrzny basen kąpielowy) jest położone tak, że z naszego okna je widać. Co prawda odkryłem to przypadkiem oglądając okoliczności górskiej przyrody przez teleobiektyw, do tego żeby faktycznie coś zobaczyć trzeba by mieć bardziej teleskop niż ów obiektyw, a poza tym to i tak była chyba męska część… :-). No ale z obowiązku kronikarskiego zaznaczam. Zresztą kto by się detalami przejmował. Mam wrażenie, że Japończycy dopiero z Zachodu zaadaptowali pomysł, że nagiego ciała w ogóle można się wstydzić w trakcie ablucji. Nie ma już co prawda prawie wcale koedukacyjnych łaźni w Japonii ale na przykład fakt, że męska łaźnia jest na bieżąco sprzątana przez panie zajmujące się utrzymaniem onsenu, które po prostu wchodzą raz na jakiś czas na jej teren doglądnąć czy wszystko ok na nikim miejscowym wrażenia nie robi.
Po kąpieli poszliśmy na kolację. Wykupiliśmy pobyt ze śniadaniem i kolacją w opcji gourmet, i spodziewaliśmy się czegoś podobnego do posiłków w Nikko. I w sumie kolacje okazały się podobne, chociaż… Hotel w Nikko to był nieduży ryokan, i może dlatego czuć było skupienie na każdym gościu – przed wejściem i obok drzwi do naszego pokoju wisiały tabliczki z nazwiskiem, na sali jadalnej mieliśmy osobny podpisany stolik, obsługa proponowała każdemu z gości to samo, żeby każdy z gości czuł się równo traktowany. Tu w Hakone trafiliśmy na kombinat hotelowy, dużo bardziej bezosobowy, a dodatkowo mieliśmy wrażenie, że obsługa nie mówiąca dobrze po angielsku nawet nie próbuje mówić do nas po japońsku, natomiast woli coś przemilczeć, żeby nie być w sytuacji, kiedy coś trzeba tym obcokrajowcom wytłumaczyć… Kolację dostaliśmy “na kartkę”, nie wszyscy gości wykupują pełne wyżywienie. W porządku, mieliśmy dwie kartki na dwa wieczory, dzięki czemu jedliśmy dwa różne zestawy w kolejne dni. Pierwszego wieczora pani na stołówce posadziła nas przy stoliku, mignęła nam przed oczami kartą ze zdjęciem naszego zestawu i zostawiła kartę, gdybyśmy chcieli zamówić coś jeszcze do jedzenia lub napoje. Robert wybrał whisky z Calpisem, i kiedy zaczęłam z nią rozmawiać na ten temat (czy jest słodkie, nie bardzo, to który drink jest słodki) i zobaczyła, że mówię trochę po japońsku, rozluźniła się i przestała być taka sztywna. Przyniosła Robertowi drinka i oprócz tego szklankę zimnej wody i gorącej herbaty. Wywnioskowaliśmy, że to dla mnie, ale powinna w ogóle zacząć od podania nam obojgu wody, tak się tutaj robi w każdej knajpie i naprawdę nie wymaga to znajomości żadnego języka, stawia się przed kimś szklankę z wodą!… Na kolację dostaliśmy dość obfite zestawy różnorodności, porównywalne z posiłkami w Nikko – był ryż i zupa miso, i tempura warzywno-krewetkowa, i pieczona rybka, i sashimi, i sałatka, i kiszonki, i chawanmushi.
Oczywiście Nikko to było nasze pierwsze doświadczenie tego typu, w pewnym sensie też zaskoczenie bo wiedzieliśmy że kupujemy half-board ale nie, że nas będą na takim wypasie karmić. Tam to była nowość, tu spodziewaliśmy się po prostu co najmniej powtórki szczególnie, że i ceny tutaj były zauważalnie wyższe niż tam… Może i stąd bierze się część naszego narzekania bo przecież głodni nie wyszliśmy a sam posiłek jakieś wrażenie robił jednak…
Wieczór zakończyliśmy piwem i przekąskami w pokoju na fotelach przy oknie, które sobie otworzyliśmy! *^V^* (w Tokio mamy nieotwieralne okna w hotelu) Trzeba było porządnie się wyspać, bo następny dzień miał obfitować w wiele wrażeń!
przypomina mi się wizyta w seulskiej knajpie z pieskami. kelnerki były tak zestresowane z powodu białasów w uczęszczanej tylko przez lokalesów miejscówce, że aż nam podały przystawki zanim jeszcze cokolwiek zamówiliśmy. stres opadł częściowo dopiero jak już zamówiliśmy sztampowe danie knajpy i obsługa zrozumiała że jesteśmy świadomi tego po co tu przyszliśmy :3
Tutaj było to męczące, bo chciałam się poczuć jak normalny gość, a nie jak dziwadło które się omija z daleka, tym bardziej, że było dużo obcokrajowców różnorakich więc nie można powiedzieć, że byliśmy wyjątkiem…