Jak ktoś jest sierotką, to musi swoje odczekać. Tak jak my – wczoraj na mieście rozładowała nam się bateria w aparacie, więc wymieniliśmy ją na zapasową. Dziś rano zapasowa bateria zaczęła mrugać na czerwono, więc pytam męża, czy podłączył tę pierwszą baterię do naładowania. No nie….
Kiedy czekaliśmy, aż przynajmniej jedna z baterii się naładuje zdążyliśmy zjeść śniadanie i nadgonić wpisy na bloga. *^v^* Pokażę Wam, co jadłam – kupuję sobie sałatki, które składają się z szatkowanych warzyw i kilku rodzajów glonów. Wczoraj w sklepie dokonałam odkrycia – można tu kupić panierowane i smażone… chrząstki z nóżek kurczaka!!! Umarłam i poszłam od razu do żywieniowego raju!…. *^O^*~~~~~
Ponieważ wyszliśmy na miasto dość późno, dzisiejszy dzień poświęciliśmy na nieśpieszne łażenie po pobliskiej dzielnicy Shibuya – modnej mekce pięknych i młodych oraz jednego z dużych skupisk love-hoteli. Odwiedziliśmy księgarnię w celu zakupienia atlasu Tokio, z powodów sentymentalnych i praktycznych – tak, jesteśmy starej daty i taki książkowy atlas jest dla nas z różnych przyczyn wygodniejszy niż mapa w telefonie. Kupiliśmy taki pięć lat temu i chcieliśmy nabyć nowszą wersję. Niestety, nie został on wznowiony a stara wersja jest wykupiona, buuu… Poza tym zajrzeliśmy do Bingo – tutejszego ciuchlandu. Nic się od dwóch lat nie zmieniło, stare brudne szmaty za niemałe pieniądze, zastanawiające jest, ile Japończyk zechce zapłacić za używany ciuch w fatalnym stanie jeśli tylko owa rzecz jest znanej marki….
Znajdź Jonkę na poniższym zdjęciu. ^^*~~
Na obiad poszliśmy do baru z automatem sprzedającym jedzenie. Polega to na tym, że przed lokalem stoi automat z nazwami a czasami nawet z obrazkami potraw oferowanych w środku. Tu dodatkowo były jeszcze plastikowe modele dań. Wrzucamy do automatu pieniądze, wybieramy numerek potrawy i dostajemy wydruk, który oddajemy panu w środku knajpki. W zmian za to pan nam daje nasz obiad. Obrót pieniędzmi odbywa się poza jego sferą zainteresowań i nie zabiera mu czasu i uwagi, on zajmuje się tylko gotowaniem i serwowaniem potraw.
W takim barze nie siedzi się w nieskończoność, tylko szybko się zjada i zwalnia miejsce dla następnych klientów. Oczywiście jak w wielu miejscach tego typu stoi dyspenser z zimną wodą do picia za darmo.
Nasze dania tak wyglądały na plastikowych modelach:
A tak na żywo – obydwoje zamówiliśmy makaron soba w bulionie, z glonami wakame i mieszanką warzyw smażonych w tempurze – kakiage, Robert miał jeszcze dodatkowo jajko w koszulce. Moje kakiage było czerwone, bo zawierało marynowany imbir beni shoga.
Potem już tylko potuptaliśmy z powrotem na stację i wróciliśmy do naszej dzielnicy. Po kilku pierwszych dość intensywnych dniach w 30-sto stopniowych upałach i saunie zamiast powietrza czujemy, że przyda nam się wyhamowanie i całodniowe poleżenie nad rzeką, chyba tak spędzimy czwartek albo piątek, potem znowu wracają deszcze, w końcu to wciąż pora deszczowa.
Na koniec, wieczorny deser. Robert nas namówił na słodkie bułki z Lawsona… ^^*~~
dobry relaks to podstawa 🙂 nie ma się co przeforsowywać całe wakacje ^v^