Na ostatni dzień wakacji w Japonii pozostawiliśmy sobie wyprawę na Odaibę. Ale naszym celem nie było tym razem Muzeum Morskie, które zwiedziliśmy trzy lata temu.
Tym razem chcieliśmy odwiedzić miejsce poprzednim razem zamknięte, czyli Miraikan, Narodowe Muzeum Nowych Nauk i Innowacji.
Samo muzeum nieco rozczarowuje… Spodziewaliśmy się więcej nauki a mniej wizji artystycznych i wiedzy z podstawówki, ale może takie powinno być muzeum nauki, żeby przede wszystkim przemawiało do najmłodszego pokolenia.
Powinno ale nie tą drogą. Osobiście uważam, że “narracja” Muzeum Techniki w Warszawie (nie Centrum Nauki Kopernik, nie mogę porównać bo nie byliśmy, odstraszeni permanentnie wizją długiego stania w kolejce, ale może czas wreszcie pójść…) bardziej do mnie przemawia, że o ilości i jakości eksponatów nie wspomnę.
Znajdziemy tu m.in. model przesyłania wiadomości przez internet (chcieliśmy wziąć udział w prezentacji i przesłać sobie wiadomość, ale po obserwacji grupy z poprzedniej godziny zrezygnowaliśmy, bo polegało to głównie na robieniu głośnego show przez pana muzealnika i klaskaniu przez panie zwiedzające…).
A szkoda, bo na moje oko wygląda super i chciałbym się nim samodzielnie pobawić. Cóż może bardziej ucieszyć oko inżyniera IT niż zabawka z białymi i czarnymi kulkami reprezentującymi jedynki i zera, z metalowymi duktami po których można sobie turlać te “bity” i wysyłać we właściwe miejsca za pomocą mechanicznych routerów! Bardzo na tę atrakcję liczyłem ale wspomniane show mnie zniechęciło… Wciąż jednak sama instalacja jest super i działa! Ciekawostka: do tej atrakcji jak i do kilku innych jest system rezerwacji. Wchodząc na piętro gdzie owa się znajduje ze specjalnego koszyczka można pobrać sobie “bilet” na daną godzinę. Biletów jest tyle ile kolejnych “przedstawień” razy ilość miejsc. Proste a umożliwia prowadzenie pokazów niezależnie od tego ile osób mamy danego dnia na sali (reszta tylko ogląda). Wspominam o tym bo to już drugie muzeum gdzie coś takiego zobaczyliśmy i wygląda na normę, a zatem warto wiedzieć że jeśli nasz guidebook przy jakiejś atrakcji wspomina “reservations” nie znaczy to, że koniecznie trzeba owych dokonać wcześniej przez stronę czy telefon tylko najczęściej właśnie w ten sposób przy kasie biletowej czy wejściu do danej atrakcji i nie koniecznie oznacza to też dodatkowa opłatę.
W muzeum są też androidy prowadzące rozmowę ze zwiedzającymi:
Oraz słynny robot Asimo:
A w zasadzie ASIMO (Advanced Step in Innovative MObility) – jeden z najbardziej zaawansowanych na świecie dwunożnych robotów którego systemy nawigacyjne, układ ruchu i zakres swobody zwala z nóg szczególnie, jeśli człowiek się tematem nieco interesuje i z grubsza rozumie jak niesamowicie skomplikowany jest problem takiego dwunożnego i dwurękiego autodelikwenta. ASIMO pierwszy raz został pokazany w 2000-nym roku i choć w związku z tym w kategoriach technologicznych jest w zasadzie staruszkiem to jednak robi kolosalne wrażenie.
Wykupiliśmy wejściówki na pokaz 3D pod tytułem “Urodziny”, 25 minutową historię narodzin naszego Układu Słonecznego, ale to była kompletna porażka… Totalna wizja artystyczna, dużo latających kolorowych kulek słabo widocznych przez porysowane okulary, a do tego na sali było kilka rodzin z malusieńkimi dziećmi, które po zapadnięciu ciemności i podczas błysków światła ryczały wniebogłosy.
Muzeum grzecznie zwraca uwagę w swoich materiałach informacyjnych, że w trakcie pokazu jest bardzo ciemno i małe dzieci mogą się wystraszyć i zacząć płakać, zaczem grzecznie sugeruje żeby jednak nie wybierać się na pokaz z maluchami aby nie robić sobie i innym kłopotu tym bardziej, że wejście na salę jak i wyjście z niej w trakcie pokazu jest niemożliwe. Ale mimo to z dziećmi na pokaz wpuszcza (no bo jak też tu klienta-sama nie wpuścić skoro lezie na pewniaka? Jest uprzedzony, więc na pewno wie co robi…). Jednak Japończycy czasem są chyba po prostu zbyt mili i zbyt pro-klienccy.
A co do samego pokazu – no faktycznie, narzekamy jak prawdziwi Polacy ale jest on taki sobie bo znów: to miało być muzeum od nauki! A poziom przekazu jest poniżej Discovery Channel (czyli bardzo niski) a te 25 min. spędzone z Wikipedią dało by nam prawdopodobnie jakieś 3 razy więcej wiedzy (i co najmniej tyle samo zabawy, jeśli zdobywanie wiedzy nas bawi oczywiście :-)).
Za to niesamowicie pozytywnie zaskoczyła nas wystawa czasowa o kwestii bardzo istotnej dla naszego zdrowia, samopoczucia i wyglądu – “Toaleta? Ludzkie odchody a przyszłość Ziemi”. *^o^*
Na obiad wybraliśmy danie, które chodziło za nami od pierwszego wieczora w Yoshinoyi, mianowicie smażony węgorz i niestety chyba za dużo się po nim spodziewaliśmy!….. Owszem, był smaczny, ale nie było wielkich ochów i achów. “Szkoda, że nie wzięliśmy zwyczajnej duszonej wołowiny” wyrwało się nam obydwojgu po kilku kęsach.
Na deser pozwoliliśmy sobie na naleśniki z lodami z Baskin Robins. *^o^*
A potem teleportowaliśmy się do dzielnicy Shinjuku! *^w^*
Och, nasze ukochane Shinjuku!…
Tutaj spotkaliśmy się z Marti i Michałem na ostatnią kolację przed naszym powrotem, znowu w rybnej restauracji Hamayaki, przypadkowo znalezionej również w tej dzielnicy (szukaliśmy na ich stronie i nie było informacji, że mają lokal na Shinjuku). Stek z tuńczyka obowiązkowo, miodowo-yuzu’owy highball obowiązkowo! *^v^*
A następnego dnia trzeba było już wracać do Polski…