“Ty jesteś jakaś dziwna…” – powiedział Robert. “Inne żony chciałyby jechać na Ginzę, oglądać markowe torebki. A ty?“
A ja wymyśliłam na dzisiaj wycieczkę do Muzeum Kolejnictwa w Saitamie. Kto chciałby gapić się na markowe torebki, skoro są pociągi do oglądania! *^O^*~~~ Mieliśmy niewiarygodnego nosa, bo jeszcze rano planowaliśmy pojechać na Shibuyę pobuszować w tamtejszym Mandarake’u w poszukiwaniu figurek z anime, ale w ostatniej chwili zmieniliśmy zdanie. Wyjechanie na północ od Tokio było dzisiaj świetnym pomysłem, bo po południu przechodzący bokiem tajfun zlał m.in. Shibuyę takim deszczem, że wybuchały studzienki kanalizacyjne i zalewało silniki samochodom… Oddajmy teraz głos miłośnikowi kolejnictwa. *^o^*~~~
W środę skonstatowawszy niezbyt zachęcającą pogodę za oknem zmieniliśmy dynamicznie plany i miast na Shibuyę zdecydowaliśmy ruszyć do Muzeum Kolei. Muzeum bowiem jak to muzeum atrakcje kryje pod dachem a zwiedzania jak zakładaliśmy swobodnie starczy na dzień cały. Przybyliśmy dość późno, bo około 13:30 czyli 3 i pół godziny po otwarciu. Choć jak się okazało muzeum było nieco mniejsze niż się spodziewałem (raz w życiu coś tu jest mniejsze niż człowiek założył) to i tak czasu spędziliśmy tam dość, bo do samego zamknięcia a kilka atrakcji ominęliśmy w zasadzie albo tylko liznęliśmy. Ale dość wstępu, czas na opowieść detalyczną…
Albo może jeszcze mała dygresja… Nigdy nie rozumiałem za bardzo miłosników kolei. Jest taka jednostka chorobowa: kolejowy otaku. Owszem jak każdego chłopca pociągi mnie ciągną i oglądanie ich w akcji zawsze ma w sobie jakiś magnetyzm ale bez przesady. Dopiero trzy lata temu będąc tu pierwszy raz zrozumiałem o co chodzi. Inni są bardziej czuli po prostu, ja potrzebowalem skali! Japonia bowiem koleją stoi, tu wszystko ze wszystkim jest połączone koleją lub metrem albo ewentualnie monorailem (w sumie też kolej niby), autobusem torowym sterowanym ręcznie albo automatycznym, tramwajem i czym tam jeszcze miejscowe inżyniery nie wymyślą. A jak jest dalej to Shinkansenem (dosłownie „nowa główna linia” – to chyba tradycja przy „kolei dużych prędkości” że nazwy dla niej w każdym niemal kraju są równie kreatywne…). Skala przedsięwzięcia: skomunikowanie linii, ilość odmian obsługujących je składów (mam tu na myśli typy), ciągły rozwój, rozbudowa i zmiany (na lepsze) etc. jest kosmiczna. Na co dzień spotkać można ultranowoczesne, najnowsze potwory prędkości a jednocześnie składy pamiętające połowę zeszłego wieku tylko podkręcone do współczesnych warunków i potrzeb. W końcu skład kolejowy ma dziesiątki lat żywotności i bez potrzeby się go nie wyrzuca. No i tu być kolejowym otaku to faktycznie nawet ja mogę! Dlatego robię zdjęcia pociągom, filmuję je, sprawdzam w Wikipedii co sfotografowałem i nakręciłem, i mam z tego mnóstwo radości. A potem bajeruję laski (żonę znaczy, choć podejrzewam, że specjalnie to na niej wrażenia nie robi) tekstami w stylu: „o, patrz, to EMU E231-500, od 2002 na Yamanote jeżdżą tylko takie a od czasu zwiększenia częstotliwości pociągów na linii do 90s w 2010 nie ma już w nich automatycznie składanych siedzeń na godziny szczytu!”. Zatem jak tu nie pojechać do Muzeum Kolei?
A jedzie się tam z Tokio (muzeum jest w Saitamie, niby też Tokio ale to już część metropolii a nie samo gęste…) JR-ową linią Keihin Tohoku do stacji Omiya (z Kandy jakieś 40 minut) a następnie z owej jeden przystanek ciekawą linią Nyuu Shatoru (eee, tak, to jest właśnie New Shuttle zapisany katakaną a następnie przeczytany przez Japończyka, i tak się ta linia oficjalnie nazywa…), która nie jest w zasadzie pociągiem bo jedzie na gumowych kołach w betonowej rynnie ale jest elektryczna.
Linia ma ciekawe, stylizowane trochę na lata 60-te składy, malutkie, ale świetnie w sumie sobie radzące z ruchem podróznych bowiem obsługuje też zupełnie normalne przystanki na swej trasie i normalny ruch pasażerski. Tyle że jest cicha. A ze środka ponieważ z okien nie widać brzegów rynny tylko miasto w dole (dobrych kilka metrów w dół, to nowa linia więc idzie nad innymi), do tego buja na resorach i jeszcze skład jedzie pod górkę albo z górki bez problemów (bo to w sumie autobus) więc trasa jest pofalowana wrażenia są jak z małego rollercoastera. Innymi słowy: „Jaki fajny ten pociąg!”, „A spojrz za okno kochanie!”, „Aaaaaaa!”.
Na stacji Tetsudou Hakubutsukan (Muzeum Kolejnictwa) wysiada się praktycznie pod drzwiami muzeum. Bilet wstępu do muzeum kosztuje 1000 jenów i zarówno za wstęp jak i za pamiątki i jedzenie w kawiarniach wewnątrz można płacić kartą Suica.
Muzeum jak wspomniałem na wstępie jest mniejsze niż się spodziewałem biorąc pod uwagę skalę w jakiej buduje się i eksploatuje kolej w Japonii. Z narzekań dodam, że choć mamy 60 rocznicę uruchomienia linii Shinkansen wystawa poświęcona owej jest może nie uboga, ale skupia się niemal wyłącznie na pociągach z 1964 roku serii 0, a ja liczyłem na przekrojówkę przez wszystkie (a jest ich trochę). Ale poza tymi drobiazgami – no popatrzcie sami! Jest część historyczna zawierająca parowozy i składy elektryczne z początków kolei w Japonii i z czasów przed drugą wojną.
Jest dalszy rozwój elektrycznych i dieselowskich rozwiązań z lat 50-tych i 60-tych.
Jest wspomniany Shinkansen “Zero” w różnych kawałkach oraz jego poprzednicy (Kuha 181 i 481).
Przerwa na szybką kawę w muzealnej kawiarni, niestety kawa była zaskakująco cienka… ><
Następców Shinkansena “Zero” możemy zobaczyć w formie modeli.
Jest też (schowane za specjalną szybą żeby turyści nie zachuchali cenności, a jest co zachuchać) kilka wagonów ze składu pociągu cesarskiego oraz elektrowozy i wagony towarowe reprezentujące różne etapy rozwoju transportu towarowego w Japonii (ale przez tę szybę dobrych zdjęć cesarskich wagonów nie udało się uzyskać a towarowe pociągi małżonka uznała za nudne i nie ma…).
Całość wygląda jakby oryginalnie była parowozownią szczególnie, że na samym środku dumnie pręży boiler parowóz klasy C57 ustawiony na obrotnicy która przy okazji zapewne posłuzyła do wprowadzenia wszystkich pozostałych wagonów i parowozów/elektrowozów/lokomotyw diesela na miejsce ich zasłużonego spoczynku muzealnego. Dwa razy w ciągu dnia C57 jest centralnym elementem muzealnego „show” (koncept z którym w polskich muzeach się nie spotkałem, ale oryginalnie japoński też pewnie nie jest) w którym ów wieki parowóz jest… obracany dookoła swojej osi a w międzyczasie gwizda sobie radośnie (z potężnego megafonu jak mniemam, popod parą z oczywistych przyczyn nie jest, ale nagranie jest bardzo realistyczne).
Swoją drogą wiele innych instalacji w prezentowanych składach jest wyposażonych w głośniki, z których płyną na przykład rozmowy podróżnych symulowanych przez manekiny ustawione i usadzone w środku. Brzmią bardzo naturalnie ale ja nic nie rozumiałem więc mogę się mylić… Bajer jak bajer, w sumie normalna instalacja we współczesnym muzeum, ale w jednym miejscu nas zaskoczyli: w jednym z shinkansenów jest manekin pani prowadzącej wózek z kawą i ciastkami dla podróżnych, a za termosem ukryty jest wentylatorek dmuchający aromatem świeżo zaparzonej kawy. Ot, taki gadżet, ale zaskakujący tym bardziej, że w żaden sposób nie zapowiedziany i się tego człowiek nie spodziewa.
Na galerii głównej hali można prześledzić sobie historie kolei japońskiej bardziej na piśmie i przez pojedyncze eksponaty. Niżej po angielsku jest tylko kilka prezentacji wideo (ale bardzo ciekawych za to) a przy poszczególnych pociągach tylko nazwy, za to tu mamy w sam raz tyle żeby przejść się, poczytać, coś tam zapamiętać i się nie zmęczyć. Ciekawostka: jedna z tabliczek informuje nas, że pomiędzy 1912 a 1926 rokiem wykorzystując linię kolei transsyberyjskiej uruchomiono bezpośrednie połączenie kolejowe z Japonii do Europy. Podróżny mógł w 15 dni dojechać z Tokio do Berlina lub w 16 do Paryża (co było sporym skróceniem trasy w porównaniu do około 50 dni statkiem). Bilet 1 klasy kosztował wtedy 590¥ co było ekwiwalentem 8 miesięcznych pensji „startowych” urzędnika państwowego a na dzisiejsze pieniądze to 1 milion jenów, czyli coś ponad 30 tys zł. Podróżny dostawał na tę podróż bilet w postaci ponad 30-to stronicowej książeczki zawierającej opisy trasy i wszelkie niezbędne informacje w językach wszystkich krajów przez jakie przejeżdżał. Bilet sobie leży w gablocie, otwarty na losowo wybranej stronie…
Zauważyliście, że są nawet polskie znaki?
Z hali głównej można wyjść na zewnątrz na otwarty teren na którym atrakcją są… zjeżdżalnia w Shinkansenie i małpi gaj udający EMU z linii Keihin Tohoku… Geee…. No, ale to dla dzieci, żeby się rozładowały pewnie. Ale jest jeszcze jeden świetny moim zdaniem pomysł. Otóż jest tam sklep w którym można kupić Ekiben (1000¥ bagatela, ale w sumie na stacjach kosztują tyle samo), czyli posiłek typu bento ze stacji kolejowej (ekibeny są charakterystyczne dla danej stacji albo regionu, temat na osobny artykuł…) albo przynieść własne bento a następnie zjeść go w… pociągu, a jakże! Klimatyzowanym na potrzeby turysty w gorącym i wilgotnym kraju. Po stornie z placem zabaw są „podstawione” w tym celu dwa wagony osobowe ekspresu z lat 60-tych, po drugiej stronie jeden skład „podmiejski”.
Muzeum to również mnóstwo mniejszych sal edukacyjnych, modelarskich, bibliotecznych i eksperymentalnych. W tych ostatnich dzieciaki uczą się podstaw „fizyki kolei” (hamowanie, przepływ prądu przez elektrowóz, jak kształt szyn wpływa na ich sprężystość a kształt kół pociągu na jego zachowanie w zakrętach etc.).
Mają jedną z największych dioram HO w Japonii i tam tez jest jakieś show raz na jakiś czas ale nie czekaliśmy…
Tylko ja zapomniałem zrobić szeroki plan i mam same zbliżenia…
Jest też sala z pełnowymiarowymi symulatorami – można poprowadzić shinkansen albo jedno z EMU na liniach pasażerskich, takich naszych podmiejskich choć to nie do końca jest właściwe porównanie (bo w Tokio miasto się w zasadzie nie kończy więc one są mało podmiejskie a poza tym… to w ogóle nie ma o czym mówić za bardzo – w Japonii się przewozy pasażerskie OPŁACAJĄ i to nie tylko w Tokio czy innych dużych miastach, to jest wielki business a korporacje walczą o pasażera z kolejami państwowymi, budują nowe linie, w tym metra, i co tylko jeszcze…). A za specjalną (niewielką: 500¥) dopłatą można poprowadzić parowóz, który nie tylko reaguje jak prawdziwy i hałasuje ale też się kolebie a pan pomagający w mundurze kolejarskim karze podsypywać węgiel z tendera bo symulacja jest pełna (tylko bez kopcia).
Na dachu muzeum jest taras widokowy. Ponieważ zaś jest ono posadowione przy linii po której przez Tokio jadą shinkanseny można sobie je pooglądać w naturze. Jest nawet tablica z informacja o której i z której strony przejedzie co. Nie ma mowy o nudzie oczekiwania, shinkanseny śmigają sobie co kilka minut.
BTW – to nie jest tak, ze one jeżdżą tylko 10:00-18:00. Po prostu muzeum jest tak otwarte… No i dla pełnego obrazu – jest 6 czy 7 linii shinkansen w Japonii. NIE WSZYSTKIE przejeżdżają obok tego muzeum. One po prostu jeżdżą często…
A na dole jest jeszcze ostatnia atrakcja. Dla dzieci. Więc nie omieszkałem…
Jak na 200¥ (za wypożyczenie pociągu a nie za osobę, do środka wchodzą 3) to radocha pełna! I jeszcze wymogłem na pani obsługującej, że ja koniecznie chcę poprowadzić N’EXa (sorry, nie ma Wiki po polsku)! Było wiele radości… *^O^*~~~
Na późny obiad wybraliśmy miejsce nietypowe, które wypatrzyliśmy, gdy przyjechaliśmy na stację Omiya i wysiedliśmy z pociągu – mały bar automatowy o nazwie “(Makaron) soba na stacji”, wciśnięty na peronie między dwa tory. *^v^*
Malutka kuchenka z zapleczem, niewielka sala z blatami bez stołków, salarymeni w pośpiechu połykający kolację i jedne z najsmaczniejszych dań jakie tu jedliśmy! Knajpka serwuje makaron soba albo udon, zalany zupą, z różnymi dodatkami smażonymi w tempurze. *^o^*
I na koniec nasza kolacja z supermarketu Maruetsu Petit – zestaw sushi, pierożki gyoza, krewetki w tempurze, surówka i takie sobie średnie piwo… Jak na razie smaczne piwo koncernowe, jakie tu znaleźliśmy to czerwone kremowe Asahi (żeby było zabawniej jest jednym z tańszych i jest dostępne tylko w automacie w naszym hotelu, nie ma go w sklepach) i Yebisu Premium, inne piwa różnych producentów są generalnie przeciętne…
I dla uzupełnienia witamin – jabłuszko za 4 zł! ^^*~~
oo, fajne muzeum fajne :3
a jabłko za 4zł mnie nie rusza 😉 ostatnio za małego kalafiora zapłaciłam 4,5fr (tak z 16zł).
my w zeszłym roku obżeraliśmy się na potęgę Nashi, w Maruetsu czasami są fajne przeceny na owoce, przynajmniej w tym na Akasace z którego korzystaliśmy :3
Kalafiora to tutaj nawet nie widziałam…
Są przeceny w Maruetsu, korzystamy, chociaż aż tak bardzo mnie do owoców nie ciągnie, napełniam się po kokardkę japońskimi specjalnościami, owoce nadrobię po powrocie! *^v^*
Wcale nie jesteś dziwna – w Paryżu, zamiast do muzeum perfum, poszłam zwiedzać Operę 🙂
A do kolei czuję szczególny sentyment od samego dzieciństwa – Dziadek był kierownikiem pociągu. Niedaleko mamy muzeum kolejnictwa w Jaworzynie Śląskiej – byłam tam kilka lat temu z dziećmi 🙂
Dość nowoczesne to japońskie muzeum – chyba jednak wolę nasze poczciwe ciuchcie i bilety-kartoniki z dawnych lat 🙂
Ja poszłabym do muzeum perfum, bo historia i proces ich produkcji może być bardzo ciekawy! *^v^*
Tutaj też są kartonikowe bilety w ciągłym użyciu, na równi z kartami i biletami miesięcznymi. ^^
Proces produkcji czegokolwiek nie może się równać z legendą Upiora Opery! 🙂
torebki są wszędzie 🙂
a takie muzeum jedyne w swoim rodzaju, też zdecydowanie wolałabym pociągi.
Jest coś magicznego w pociągach, szczególnie w tych starodawnych, jakaś nostalgia, jak sobie człowiek pomyśli, że taka ciuchcia jedzie nieśpiesznie po torach, wypuszcza kłęby pary, trąbi na całą okolicę… *^o^* Ale nowoczesne pociągi też są super! Jak sobie pomyślę, że z Tokio do Kioto, 500 km można przelecieć w 2,5 godziny!…