Dzisiejszy dzień zaczął się od… trzęsienia ziemi, którego tym razem nie przespałam, bo miało miejsce o 9:46 rano. ^^ Według AFP miało siłę 5,8 w skali Richtera a epicentrum znajdowało się 130 kilometrów od Tokio, w prefekturze Ibaraki. Właśnie miałam pomalować sobie tuszem rzęsy na drugim oku (bo pierwsze już było pomalowane), kiedy podłoga zafalowała niczym statek na wodzie. Trwało to chwilkę i było dość słabe, chociaż nie twierdzę, że nie zrobiło na mnie wrażenia, w końcu nieczęsto ruszają się pod nami budynki! Odłożyłam tusz do rzęs i zaczęłam czekać na kolejny wstrząs, rozważając szybkie nałożenie odzienia, bo jednak głupio by było wybiegać z hotelu z gołym tyłkiem, ale zaraz wszystko się uspokoiło, tylko woda w butelce na stole delikatnie falowała aż do całkowitego wyciszenia.
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w dzielnicy Ebisu. Pojechaliśmy tam w kilku konkretnych celach, np.: w poszukiwaniu firmowego sklepu z włóczkami Rowana, który okazał się albo zamknięty albo zlikwidowany (dotarliśmy pod właściwy adres, ale przywitała nas zasunięta witryna).
(Zapraszam do przejazdu linią JR Yamanote ze stacji Harajuku do Shibuya.)
Natomiast otwarty okazał się słodki sklep “wszystko po 315 jenów”, cały różowy i oferujący rozczulający asortyment w pastelowych kolorach. *^v^*
Stamtąd, z przerwą na sklep o nazwie Outlet, który miał oferować ciekawe rzeczy a w sumie był dość nudny, pomaszerowaliśmy do jedynego na świecie muzeum (ale jakiego, o tym za chwilę ^^)!
Po drodze trafiliśmy na szyld loliciego sklepu Baby, The Stars Shine Bright, niestety otwierano go o 13:00, a była dopiero 12:15! (co zresztą zrozumiałe, lolitki muszą się wyspać a potem wyszykować do wyjścia *^v^*)
Trafiliśmy też na taki śmieszny “rozpadający się” budynek. ^^
A po drodze oglądaliśmy zabudowę dzielnicy Ebisu:
Aż wreszcie trafiliśmy do jedynego na świecie Muzeum Pasożytów!
Wiem, dość kontrowersyjny temat wystawy, ale skoro już była taka ciekawostka pod ręką, to postanowiliśmy ją zwiedzić. Oszczędzę Wam większości eksponatów, napiszę tylko, że muzeum to ma ponad 8,5 metrowego tasiemca, wyjętego z człowieka… (obok eksponatu wisiała taśma takiej samej długości, którą można było rozwinąć na długość całego pomieszczenia i naocznie się przekonać, jak długi był ów tasiemiec, brrr….)
Po wizycie w Muzeum Pasożytów (i nie znalezieniu sklepu Rowana) ruszyliśmy na skróty małymi uliczkami do następnego celu naszej wycieczki, i przypadkiem trafiliśmy pod budynek polskiej ambasady! *^v^*
Takie kwiaty rosną w całym Tokio, są piękne ale wydzielają silny zapach niczym … marihuana! ^^
Na ulicach Tokio zdarzają się takie wesołe znaki drogowe. ~^^~
Dotarliśmy w końcu do głównej atrakcji wycieczki do Ebisu – Yebisu Garden Place i Muzeum Piwa Yebisu.
Przed wkroczenie na teren Muzeum zjedliśmy obiad – ja pierożki gyoza, Robert – taką wielką bułeczkę na parze, z nadzieniem z wszystkiego (były tam krewetki, jakieś warzywa, nawet jajko przepiórcze gotowane na twardo! ^^).
A tu już Muzeum Yebisu – jednego z producentów piwa w Japonii. Na wejściu wita nas wielka puszka!
Oraz symbol Yebisu – pan z rybką, czyli Bóg powodzenia, morza i rybaków, także patron uczciwej ciężkiej pracy.
W środku mieści się niewielka sala opowiadająca historię browaru (dowiedzieliśmy się m.in. że piwo Yebisu jest warzone zgodnie z niemieckim prawem z 1516 roku o czystości piwa, które dopuszcza wyłącznie zastosowanie następujących składników: wody, jęczmienia, chmielu i drożdży), sklepik z pamiątkami i bar, w którym za 400 jenów można było degustować piwa z tego browaru – wzięliśmy po szklanicy jasnego i ciemnego podobnego do Guinessa, obydwa były bardzo smaczne. ~^^~
Na kolację wróciliśmy już do nas na Shinjuku,
gdzie poszliśmy do małej knajpki specjalizującej się w makaronie soba.
Z pomocą przemiłego starszego pana, przygotowującego dania, wybraliśmy odpowiednie dania z automatu – był to klasyczny bar automatowy, ale zdjęcia potraw miał tylko na zewnątrz lokalu, a w środku na automacie były same napisy, i nie pomogło sfotografowanie napisu nadrukowanego pod zdjęciem i porównywanie go z nazwą nabazgraną długopisem pod przyciskami automatu… *^v^*
Ja wybrałam krewetkę i bakłażana w tempurze na ryżu, Robert – plaster kiełbasy szynkowej (lub podobnej ^^) w panierce na ryżu, do tego oczywiście micha makaronu soba w bulionie.
Przyznaję otwarcie, że po 10 dniach pobytu w Japonii mam kryzys warzywny… Wszystkie dania, jakie do tej pory jadłam, były w warzywa albo bardzo ubogie (trochę siekanej kapusty do placka okonomiyaki, liść sałaty do kanapki z jajkiem) albo w znikomej ilości (szczypiorek jako posypka do mięsa z ryżem lub makaronu w bulionie), o sushi czy takoyakach nie wspomnę. Wczoraj na kolację kupiłam sobie małą sałateczkę z brokułów i ziaren kukurydzy z krewetkami w majonezie, ale zaczynam poważnie rozważać zakup trzech dużych marchewek w warzywniaku obok hotelu za 5,5 zł i pogryzanie sobie w chwilach wielkiej potrzeby. (O owocach już w ogóle nie ma co marzyć, bo są tutaj koszmarnie drogie, widziałam dwie brzoskwinie za 20 zł, trzy banany za 7 zł, małego arbuza ok. 1 kg za 46 zł… Przyjdzie się ratować owocowymi galaretkami!) Do wczorajszej sałatki kupiłam też kartonik mleka, organizm domaga się białka! (a twarożku tutaj nie uświadczysz, jogurty też jakieś takie byle jakie…)
Jednak nie samym ryżem i makaronem może człowiek żyć, przynajmniej człowiek europejski. ~^^~
Czy można się najeść taka bułą jaką jadł Robert na obiad? Ciężko ocenić po zdjęciu. To z warzywami ciekawe, zawsze kuchnia japońska kojarzyła mi się z dużą ilością warzyw. Czy 11 czerwca będziecie już w Warszawie? Jest zlot pin up girls…